Indie - Orissa Bangkok Birma |
Ponownie wyjechaliśmy wspólnie z Martą i Tomkiem.
Tym razem celem naszej podróży była Azja. Postanowiliśmy połączyć zwiedzanie
dwóch krajów. Korzystając ze strony
Fru.pl udało się nam znaleźć odpowiedni bilet lotniczy ( linie
Swiss,
Silk Air i
Lufthansa ) .
Najpierw samodzielnie podróżowaliśmy po Orrisie w
południowo- wschodnich Indiach. Orissa to jeden z
biedniejszych stanów w Indiach, ale jednocześnie niewątpliwie jeden z
najprzyjemniejszych dla turysty. Główną atrakcją był objazd po prymitywnych
plemionach, który zorganizowaliśmy poprzez agencję Heritage
Tours. Zobaczyliśmy także inne ciekawe miejsca w tym
stanie. Następnie poprzez Kalkutę polecieliśmy do Bangkoku, gdzie
spotkaliśmy się z naszymi znajomymi. Wspólnie przejechaliśmy
Birmę. Dla mnie był to już druga wizyta w tym fascynującym kraju (
relacja z poprzedniego wyjazdu jest tutaj ). Cały
wyjazd okazał się bardzo udany, przebiegł bez większych problemów, jak
zwykle było żal , gdy trzeba było już wracać do domu.
Zapraszamy do przeczytania relacji z naszego wyjazdu.


  
galeria
zdjęć z wyjazdu
|
|
19.02.2010 Jedziemy na Okęcie o 6:45. Lot do
Zurichu odbył sie bez problemów, ale był chwilkę opóźniony, co spowodowało,
że zamiast 40 minut, mieliśmy tylko 30 minut na przesiadkę. Musieliśmy się
trochę pośpieszyć. Ale zdążyliśmy na szczęście na lot do Delhi. Lot
przebiegł bez problemów, choć na koniec przestały nam działać monitorki
przy fotelach. Jedzenie całkiem dobre, indyjskie.
Musieliśmy wypełnić formularze przylotowe. W Delhi wzięliśmy przedpłaconą
taksówkę. Podróż z lotniska trwa ponad godzinę, bo po drodze są korki.
Docieramy do naszego hotelu ( Star Paradise ), wcześniej
zarezerwowanego przez maila. Budzimy pana w recepcji. Mają naszą rezerwację.
Pokój mocno przechodzony, bez okna ( tylko w łazience, ale i tak ciemne ),
ale na szczęście bez karaluchów. Woda w łazience zimna. Jest dość chłodno.
Idziemy spać około 3 nad ranem.
20.02.2010
Wstajemy dość późno - około 10:00. Wpierw idziemy wybrać pieniądze
z bankomatu Potem idziemy do kawiarni, aby wypić kawę i zjeść coś małego
na śniadanie. Mamy pomysł, aby jechać metrem ze stacji kolejowej New
Delhi, ale nie chcą nas wpuścić na stację, bo nie mamy biletów. Jakiś
facet kieruje nas do stacji metra na Connaught Place. Idziemy tam, ale
po drodze postanawiamy wziąć rikszę do grobowca Hamayuna. Szukamy
stanowiska riksz przedpłaconych, ale nie znajdujemy i w końcu bierzemy
normalną, po krótkich negocjacjach płacimy 80 INR. Dojeżdżamy na miejsce.
Za wstęp płacimy 25 razy więcej niż miejscowi ( 10 INR i 250 INR ).
Grobowiec jest przepiękny, dobrze odrestaurowany. Ładny park ze sporą ilością
biegających wiewiórek. Potem chcemy jechać do India Gate. Riksiarze
przed wejściem do grobowca Hamayuna nie chcą zejść z ceny 60 INR,
więc idziemy do głównej ulicy i bierzmy rikszę za
30 INR. Przed India Gate mnóstwo ludzi, piknikują na nieco
zniszczonych trawnikach. Sporo młodzieży. Co i rusz ktoś chce zdjęcie z Olą
( a ze mną nikt :-( ). Idziemy
wzdłuż ulicy Rajpath w
stronę budynków Sekretariatu i siedziby prezydenta. Koło Sekretariatu
szukamy wejścia do metra, pytamy się policjanta, ale ten usiłuje
nas skierować do ogrodów Mughal Gardens przy pałacu prezydenckim ( są
chyba akurat otwarte, ale nie chcemy tam iść ). Sami znajdujemy wejście do
metra. Metro czyste, ładne, kontrola osobista ( oddzielna dla kobiet i mężczyzn
) i prześwietlenie bagażu przy wejściu na perony. Kupujemy żetony na
przejazd do stacji Chongri
Chowk na starym Delhi. Po wyjściu z metra trochę błądzimy,
ale w końcu znajdujemy kierunek na Czerwony Fort. Ola najpierw nie chce wchodzić do Czerwonego Fortu, bo się czuje zmęczona, ale
jak podchodzimy w pobliże,
zmienia zdanie ( ceny takie same , jak w grobowcu Hamayuna ). Wnętrza
całkiem ciekawe, ale niektóre budynki zniszczone. Po wyjściu z fortu
idziemy przez bazar do meczetu
Dżami Masdżid. Do
meczetu nas nie wpuszczają, bo zaczęły się wieczorne modły ( zresztą i
tak już słońce zaszło ). Bierzemy rikszę rowerową spod meczetu na Paharaganj
- negocjujemy 40 INR. Duże korki po drodze, kilka podjazdów, więc riksiarz
musi pchać pojazd z nami. W końcu nie dowozi nas na ulicę Main Bazaar,
tylko trochę wcześniej. No i żąda 40 INR od osoby, a nie tak się umawialiśmy.
Dajemy mu tylko 40 INR za nas oboje. Trochę błądzimy zanim docieramy na
ulicę Main Bazaar ( głownie na końcu, przed wejściem na stację New
Delhi ). Idziemy zjeść do Diamond Cafe. Wnętrze dość brudne, w
szafce z napojami karaluch, jedzenie w miarę, ale nie bardzo dobre ( Ola
je
zupę z niezbyt smacznym kurczakiem, ja stek ). Potem idziemy na internet obok
naszego hotelu. Musimy się zarejestrować, skanują nasz paszport itd., itp.
Szybkość taka sobie, bardzo się zmienia, ale udaje się odczytać pocztę i
napisać coś na bloga. Płacimy za hotel i zamawiamy taksówkę na lotnisko
za 400 INR. Mówią nam, że powinniśmy wyjechać o 3:30. Zamawiamy taksówkę
na tę godzinę i budzenie na 3:00 ( sami też ustawiamy budzik i komórki ).
Jest ciepła woda w łazience ( po uprzednim zgłoszeniu 15 minut wcześniej
). Kąpiemy się i idziemy spać.
|
21.02.2010
Wstajemy o 3:00 ( dzwonią, żeby nas obudzić - nie zapomnieli !, ale
już sami wstaliśmy wcześniej ), myjemy się ( w zimnej wodzie ) i ubieramy.
Pan przychodzi i znosi nasze plecaki. Ola
daje mu 10 INR, jego kolega mówi "co tak mało". Wiozą nas na
lotnisko. Jesteśmy przed 4:00 na miejscu. Wpuszczają nas (
po sprawdzeniu
rezerwacji ), oddajemy bagaże, kontrola bezpieczeństwa i czekamy. Mamy mnóstwo
czasu. Teoretycznie jest Wi-Fi, ale mają przysłać SMS z loginem i hasłem i
nie przysyłają. Kupujemy dość drogą kawę i siedzimy w Bakers St
Bakery Cafe Airport. Nie ma naszego lotu na tablicy świetlnej z lotami.
Trochę się tym niepokoimy, ale niepotrzebnie. Lot się odbywa bez problemu.
Przed wyjściem do autobusu dowożącego do samolotu, żołnierz sprawdza, czy
każdy bagaż podręczny ma przyczepiony podstemplowany kartonik, że przeszedł
kontrolę bezpieczeństwa. W czasie lotu sprzedają kanapki i napoje. My
prawie cały lot przysypiamy. Lądujemy około godziny 9:35. W Bhubaneswar
jest upalnie i parno. Idziemy na piechotę z samolotu do budynku dworca
lotniczego. Obieramy bagaże i zamawiamy przedpłaconą taksówkę do hotelu Panthanivas.
Przed wyjściem z terminala sprawdzane są kwity na bagaż. Z taksówką są
drobne problemy - dostajemy większą, bo podobno pierwsza jest za mała ( a
tak naprawdę, jakiś tam szef od taksówek chce nas namówić na
wycieczkę z nim - gdy już wie, że nici z tego, chce dodatkowych pieniędzy
za większą taksówkę, ale nic nie dostaje ). Pokój w hotelu jest lepszy niż
w Delhi, ale nie jakiś super. Oddajemy rzeczy do prania - mają być
gotowe na 20:00 - i idziemy spać. Budzimy się około 13:00. Idziemy zwiedzać.
Po drodze szukamy knajpki z przewodnika LP - Zaika, ale okazuje się,
że ją zlikwidowali. Idziemy do świątyni Lingaraj Mandir. Nie
Hindusi nie mogą tam wejść, możemy oglądać wnętrze z platformy
widokowej. Potem oglądamy małą świątynię - zostajemy poczęstowani
jedzeniem ( całkiem dobrym ), ale później pewien kapłan chce donacji. Nic
mu nie dajemy, tylko panu od pilnowania butów 4
INR ( przed wejściem trzeba
zdjąć buty ). Oglądamy jeszcze świątynię Parsurameswar
Mandir i kompleks ze świątyniami Mukteswar Mandir i Siddheswar
Mandir. Chcą od nas donacje, ale nic nie dajemy. Wszędzie trzeba zostawić
buty - to świątynie "żywe", o czym świadczy flaga na górze świątyni.
Następnie musimy przejść na drugą stronę ulicy Lewis Road, aby dojść
do kolejnej świątyni - Raja Mani Mandir. Ta świątynia nie jest z
kolei użytkowana jako miejsce religijne ( brak flagi na dachu ), za to jest
tam muzeum i za wstęp trzeba zapłacić ( oczywiście znacznie więcej niż
miejscowi ). Po obejrzeniu świątyni bierzemy autorikszę w okolice
supermarketu Reliance Fresh. W sklepie nie ma niestety papieru
toaletowego, kupujemy serwetki, wodę, colę i ciasteczka. Następnie idziemy
na drugą stronę torów kolejowych, w okolice dworca kolejowego - szukać
restauracji Hare Krishna
Restaurant i Tangerine 9. Niestety bez rezultatu, mimo wypytywania
licznych osób. Jemy w końcu w restauracji w pobliżu - kurczak curry i smażony,
chleb naan, lemon soda słodka ( kiepska ), lemon soda słona ( ohydna ) i
napoje gazowane. Wracamy stamtąd autorikszą. Idę jeszcze na internet - całkiem
szybki. Wracam do hotelu Czekamy,
aż przyniosą pranie, pytam się o śniadanie ( 7:30 - 10:00 ). Jutro wyjazd
na Tribe Tour. Pan ma do nas przyjechać na 9:00. Niestety dowiaduję
się, żę Grek, który był ewentualnie chętny na współdzielenie
wyjazdu z nami "znikł" ( tak napisał mi właściciel agencji Heritage
Tours - Bubu, którego firma organizuje nasz wyjazd ).
|
22.02.2010
Niestety spałem niezbyt dobrze - ludzie w pokoju obok hałasowali,
grał telewizor. Nawet chodziłem tam, pukałem, ale przestali tylko na chwilę.
Rano przychodzi pan z kawą, ale nie biorę ( boję się, że każą nam płacić,
ale chyba była w cenie pokoju, podobnie było poprzedniego dnia herbata
wieczorna ), zostawia nam tylko miejscową gazetę po angielsku. Około 8:00
dzwoni pani z recepcji, z pytaniem o której wychodzimy. Gdy mówię, że o
9:00, to ona stwierdza, że to za
późno, bo doba hotelowa kończy się o 8:00. O 8:10 schodzimy do recepcji. Płacę,
dostaję kwitek na śniadanie. Zostawiamy duże plecaki w recepcji i
idziemy na śniadanie. Wybieramy śniadanie europejskie - tosty z dżemem i
omlet z jajek. W trakcie śniadania przychodzi pan z agencji Heritage Tours
- Jitu ( czytaj "Dżitu" ), aby się nam przedstawić.
Kupujemy w restauracji hotelowej dwie butelki wody. Po śniadaniu chwilkę z
nim rozmawiamy, a potem wsiadamy do samochodu (
kierowca Kishore ) i jedziemy na wycieczkę ( "Tribe
Tour" ). Po drodze zajeżdżamy do bankomatu ( wypłacam jeszcze 5
000 INR ). O 11:45 zajeżdżamy do
miejscowej knajpki przy stacji benzynowej. Nasz pan przewodnik zachwala
miejscowy jogurt - świeży, prosto od krowy. Zamawiamy chiapati, jogurt i colę
( dostajemy "Thumbs Up" ). Jogurtu próbujemy tylko trochę,
bo się boimy bakterii. Jedziemy dalej. W jakimś miasteczku kupujemy wodę -
normalnie jest po 10 INR ( i tak taniej niż my płaciliśmy ), my zapłaciliśmy
z rabatem za 12 butelek - 110 INR. Jedziemy dalej. Po drodze widzimy orszak
weselny. Zatrzymujemy się w
pewnej wiosce - to nie są jeszcze plemiona, ale mają ciekawy sposób
przechowywania ziaren ryżu - robią kopce z gliny i w środku trzymają ryż
opatulony słomą ryżową i workami. Podobno ta konstrukcja zabezpiecza ryż
przed szkodnikami, wodą itp. Chodzimy po całej wiosce - oglądamy ich narzędzia
pracy, usuwanie plew i jak żyją ( bardzo biednie ). Potem jedziemy do hotelu
Panthanivas Taptapani. Rozlokowujemy się w pokoju, odpoczywamy
do 16:20, a potem jedziemy do dwóch wiosek plemienia Sada Suara.
Samochód zostawiamy przy głównej drodze i do wiosek idziemy pieszo. Wioski
nie za duże, biedne. Saura to jedyne plemię będące Aryami,
a nie Drawidami. Mają charakterystyczny wygląd, ryż trzymają w
koszach wyplatanych ze słomy ryżowej ( odpornych na deszcz ). Są mili i
przyjaźnie nastawieni. Robię trochę zdjęć. Po powrocie z krótkiej
wycieczki jedziemy do gorących siarkowych źródeł. Źródła są świętym
miejsce, trzeba zdjąć buty, aby tam wejść, są obudowane, pomalowane na
czerwono ( kolor szczęścia ), stoją tam kwiaty i palą się kadzidełka (
stąd nie za bardzo czuć zapach siarki ). Wracamy na piechotę ze źródeł
do hotelu ( niewielki kawałek ).
W hotelu zamawiamy obiado-kolację na 19:30. Rozliczam się z panem z agencji.
Czekam na jedzenie. Gaśnie światło, boy hotelowy który nam przyniósł
nowy ręcznik ( bo jeden był niezbyt czysty ) zapalił żarówkę diodową,
ładującą się, gdy jest prąd. Posiłek jest smaczny, ale porcje nie są za
duże. Po obiedzie przynoszą nam do pokoju wiadro ciepłej wody ( bo nie ma
jej w kranach ) - daję 10 INR napiwku. Pakujemy się - jutro pobudka o 5:30 i
śniadanie o 6:15, a potem wyruszamy na rynek do Dukum, aby zobaczyć
targ plemienia Desia.
|
23.02.2010
Wstajemy rano, i o 6:15 jemy śniadanie - omlet, tosty, dżem, kawa.
Za śniadanie musimy zapłacić, chociaż chyba jest w tym hotelu za darmo.
Wyruszamy. Jedziemy dość długo na rynek do Dukum. Po drodze
zatrzymujemy się na chwilę, aby zobaczyć sadzenie ryżu - panie rytmicznie
podśpiewują, dołącza się do nich nasz przewodnik, który pochodzi z tych
rejonów. W czasie jazdy trochę podsypiamy. Na rynek dojeżdżamy około
godziny 10:50. Chodzimy po nim samodzielnie, oglądamy co się dzieje, robimy
zdjęcia. Są też inni turyści. Jest tu sporo ludzi z plemienia Desia.
Charakteryzuje ich biżuteria w nosie u kobiet. Sprzedawane są warzywa,
suszone ryby oraz tkaniny. Na
miejscu są krawcy, można sobie od razu coś uszyć z zakupionych tkanin.
Kupujemy w sklepiku banany dla siebie oraz ciasteczka dla dzieciaków w
następnych odwiedzanych miejscach ( prosił nas o to przewodnik ). Potem
podjeżdżamy do niedalekiej wioski, gdzie produkują "biżuterię"
- czyli robią różne odlewy z brązu - słoniki, figurki, paski, ozdoby itp.
Pokazują nam, jak je produkują (
forma z gliny, otoczona woskiem i znowu glina na wierch, gorący brąz
roztapia wosk, jak zastygnie rozbija się zewnętrzną warstwę i ewentualnie
wewnętrzną ). Potem chcą nam sprzedać różne wyroby. Po targowaniu
kupujemy w końcu dwie ozdoby z metalu oraz pasek. Nasz przewodnik daje jedno
pudełko ciasteczek dla dzieciaków. Jedziemy
w stronę Ryagada, gdzie mamy zarezerwowany hotel. Stajemy niedaleko
jednej z wiosek plemienia Desia. Idziemy na krótki trekking do wioski.
Jest ona niewielka, z betonową droga wybudowaną przez rząd.
Przed domami są czarne panele
gliniane, na których mieszkańcy codziennie rysują symbole kwiatu lotosu lub
stóp bogini Lakszmi ( dla zapewnienia powodzenia / szczęścia ). Jako
mężowie dla córek wybierani są ci, którzy są "silni" - dobrze
pracują na roli, albo dużo piją ( alkohol jest stałym elementem
miejscowego życia, już małe dzieci dostają jego niewielkie ilości na sen,
gdy matka musi wyjść np. do
pracy na pole ). Po małżeństwie dom jest dzielony pomiędzy rodziców i
nowe małżeństwo ( domy stają się coraz mniejsze, chyba, że ktoś ma
pieniądze na zbudowanie nowego domu ). Potem idziemy do drugiej wioski -
znacznie większej ( tego samego plemienia ). Oglądamy tam, między innymi,
wyrób cegieł na potrzeby własne, oraz prostą szkołę zbudowaną przez rząd.
Słuchamy miejscowej muzyki, wykonywanej przez artystę na instrumencie z
bambusa, dyni i jednej struny ( podobno jest to połączenie rytmów afrykańskich
i muzyki indyjskiej, bo te plemię
jest z pochodzenia Drawidyjskie ). Dobrą znajomą ( "starszą
siostrą" ) naszego przewodnika jest miejscowa pani - pracownik socjalny
- ucząca dzieci i młode kobiety zasad higieny i zachowania w czasie ciąży,
rozdająca potrzebującym rządowy ryż i lekarstwa, organizująca szczepienia
przez przyjeżdżających lekarzy itp. Słuchamy trochę opowieści o niej (
pozostawiona przez męża, od wielu lat już pomaga ludziom w tej wiosce ),
robimy małą przechadzkę po wiosce i wsiadamy do samochodu, aby pojechać do
hotelu. Po drodze zatrzymujemy się na chwilę w jednej z wiosek , bo nasz
przewodnik i kierowca chcą sprawdzić, jak
się czuję mężczyzna, któremu pewien czas temu dali pieniądze na leczenie
( widzimy jego córkę - albinoskę ). Do hotelu Tejasvi International
w Rayagada docieramy po 17:00. Hotel ładniejszy niż poprzednie, pokoje
czystsze, cicha klimatyzacja. Myjemy się. Na chwilę gaśnie światło,
ale chyba włącza się generator, bo światło i klimatyzacja są, ale
nie ma telewizji ( po pewnym czasie chyba powraca prąd "miejski" i
wraca telewizja ). Jemy kolację w hotelowej restauracji - dobrą, ale nie
tanią. Oddają nam paszporty, które
zabrali dla skserowania. Na
zewnątrz odgłosy muzyki i strzelają ognie sztuczne ( jakaś zabawa, może
wesele ? ). Następnego dnia
wyjeżdżamy na rynek do CuttackBissam, aby zobaczyć targ plemienia Dunguria
Kondh.
|
24.02.2010
Wstajemy o 5:30. O 6:00 schodzimy na śniadanie ( w cenie pokoju ) -
omlet, tosty, masło, dżem, kawa. Po śniadaniu płacimy za pokój i posiłek
z poprzedniego dnia. Najpierw chciałem zapłacić kartą, ale gdy okazało się,
że doliczają prowizję, zapłaciłem gotówką. Najpierw jedziemy na rynek
do CuttamBissack, aby zobaczyć cotygodniowy targ plemienia Danguria
Kondh. To plemię tzw. dzikie. Kiedyś praktykowali ofiary z ludzi, ale
odkąd zabronili ich Brytyjczycy w 1853 roku, zamiast tego praktykują
coroczną ofiarę z bawołu. Mają ciekawe praktyki małżeńskie - wojnę
znajomych narzeczonego w jego obronie, gdy chce "porwać"
wybrankę do specjalnego kręgu ( narzeczony mógłby zostać zabity
przez rodzinę wybranki, jeżeli rodzina go nie akceptuje ). Najpierw
obserwujemy przedstawicieli tego plemienia, jak schodzą z gór na targ (
sporo turystów ), a potem chodzimy po samym targu ( członkowie plemienia s przedają różne owoce z dżungli i inne wyroby, bo nie uprawiają ziemi,
kupują ceramikę, wyroby metalowe, warzywa ). Początek dnia jest chłodny,
nawet chwilkę pada deszcz, ale potem się przejaśnia i robi gorąco. Czasami
tylko powieje wiatr i porwie czyjąś parasolkę. Kupujemy banany na posiłek,
ciasteczka na podarunek w wioskach oraz wypijamy colę. Jedziemy. Co chwila
przysypiamy. Droga kiepska, wyboista. Zatrzymujemy się na chwilę, aby nasz
przewodnik i kierowca coś zjedli - my nie chcemy jeść i czekamy w
samochodzie. Przybywamy do wioski, gdzie wyrabiają różne wyroby z bambusa -
pudełka i kosze. Trochę to komercyjne ze strony przewodnika. Częstujemy
ciasteczkami. Wyroby ładne, ale jak byśmy mieli je zabrać przez całą
dalszą drogę ? Następny przystanek to wioska plemienia Mali. Zajmują
sie oni uprawą warzyw i kwiatów.
Bardzo mili i przyjemni ludzie. Ich cechą charakterystyczną są tatuaże na
łydkach u kobiet, które każda kobieta musi sobie zrobić przed wyjściem za
mąż. Częstujemy wszystkich ciasteczkami, ale nam się kończą. Z tej
wioski jedziemy już do Jeypore, do hotelu Machumati. Pokój całkiem
porządny, niewiele gorszy od pokoju w hotelu Tejasvi International w Ryagada,
a znacznie tańszy. Idziemy na chwilę na miasto,
głównie korzystamy z internetu i kupujemy ciasteczka.
Po powrocie z przechadzki idziemy na kolację do restauracji hotelowej.
Jemy kurczaka Tikka - nieostrego, do tego ryż, ciapati, sałatka,
lassi bananowe, woda mineralna, piwo ( duże, dość drogie, całkiem
przyzwoity smak - Haywards 5000 ). W czasie kolacji przysiadają się
do nas nasz przewodnik i kierowca. Rozmawiamy o planach na jutro, o agencji Heritage
Tours, co ciekawego jeszcze jest do zobaczenia w Indiach.
25.02.2010
Wstajemy o 6:00. Jemy śniadanie o 6:30 - Ola tosty, sok pomarańczowy
i kawa, ja omlet, tosty, sok pomarańczowy i kawa. Jedziemy na rynek do
Onkadelli,
aby zobaczyć targ plemienia Bonda. Zatrzymujemy się w miejscowości,
gdzie jest brama wjazdową.. Kupujemy tam wodę ( chcę kupić sam, ale wyręcza
mnie nasz kierowca ). Wpierw podjeżdżamy do miejsca, gdzie można obserwować
ludzi Bonda, schodzących z wioski. Są oni najbardziej prymitywnym z
plemion nie tylko w Orissie, ale w całych Indiach. Kobiety noszą
naszyjniki na piersi, kręgi metalowe na szyi ( siedem, bo nakładając
codziennie jeden odliczają dni do cotygodniowego targu ). Od niedawna noszą
też niebieskie chusty na ramionach - zmusił je do tego rząd.
Kobiety golą głowy. Podobno wywodzi się to z czasów, kiedy królowie
z Jeypore przyjeżdżali tutaj na polowania, a ich żołnierze gwałcili
kobiety ludu Bonda - wtedy oni postanowili, że kobiety będ ą goliły
głowy, aby być mniej atrakcyjne. Są
dość agresywni, podobno kształtują się już tacy w dzieciństwie, bo gdy
przytulając się do matki ranią się o naszyjniki. Mają ciekawe zwyczaje małżeńskie
- kobiety dwudziestoletnie biorą za mężów młodszych, 14-17 letnich chłopców.
Wielu mężczyzn nosi ze sobą łuk i strzały. Obserwujemy Bonda idących
na targ, robimy im zdjęcia. Sporo turystów robiących zdjęcia. Jedne z
kobiet, gdy widzi, że chcę im zrobić zdjęcie biorą do ręki kamienie -
przewodnik woła do mnie. Starsza pani chce za zrobienie zdjęcia (
"zabranie jej duszy" ) pieniądze - daję jej 20 INR i robię
jeszcze parę zdjęć. Potem idziemy na targ. Chodzimy po targu, obserwujemy
ludzi, robię zdjęcia. Jest targ zwykły z żywnością, oraz alkoholowy,
gdzie sprzedawany jest różnego rodzaju alkohol ( z różnych roślin - palmy
sagowej, kwiatów innej palmy, ryżu ), odmierzany i pity z tykw. Targ
alkoholowy jest trochę niebezpieczny - podpici mężczyźni z łukami i strzałami.
Chodzimy głownie po targu zwykłym. Raz płacę kobiecie z ludu Bonda
za możliwość zrobienia jej zdjęć - zaraz otacza mnie wiele innych, chcących
tego samego za pieniądze lub ciasteczka ( skąd to upodobanie do ciasteczek
wszędzie tutaj ? ). Chcą nam
sprzedać opaski na ręce własnego wyrobu, ale nie możemy stargować z 20
INR do 10 INR i nie kupujemy ich ( jedna turystka stargowała i nam mówiła
). Wdeptuję w krowie łajno. Około 11:40 jedziemy na punkt widokowy,
popatrzyć na wodospad i elektrownię wodną ( choć nasz przewodnik dawał
nam czas do 12:00, ale już się nam nudziło ), następnie do wioski innego
plemienia, pochodzenia birmańsko - tybetańskiego, lubiącego kolorowe stroje
i domy. Rozdajemy ciasteczka. Mieszkańcy bardzo się cieszą, gdy dostają
swoje fotografie, które przysłał jakiś turysta. Pan nam pokazuje jak toczy
garnek ( co ciekawe - bez dna, garnek jest potem po lekkim wyschnięciu
"wyklepywany" tak, że zasklepia mu się dno i nabiera
charakterystycznego kształtu ) oraz świnkę - skarbonką. Za pokaz dajemy 20
INR. Ola kupuje jakieś drobiazgi - kaczuszkę i boginię Ganeszę.
Oglądamy jeszcze zbiornik na wodę ( w celu utrzymywania poziomu wilgotności
), który mieszkańcy kopią ( rząd płaci za ich pracę ). Wracamy do Jeypore.
Po drodze jakiś pijany zastępuje drogę naszemu samochodowi, ale go odciągają.
Mijamy uroczystości weselne znajomych naszego przewodnika - na chwilę się
zatrzymujemy. Idę szukać bankomatu. Trochę mi to zajmuje ( jeden zamknięty,
bo chyba przywieźli pieniądze, drugi nieczynny, trzeci ukryty ), ale w końcu
wypłacam 5 000 INR. Idziemy z Olą. na internet - działa tak
sobie. Wracamy do hotelu coś zjeść. Tym razem niestety znowu zamówiłem za
małą porcję kurczaka i się nie najadłem. Gaśnie światło, ale włączają
generator. Rozmawiamy o dalszych planach podróży i czy dać przewodnikowi i
kierowcy napiwek ( konkluzja - chyba tak, 1500 INR ).
26.02.2010
Wstajemy o 6:45. Wyjeżdżamy po 8:00. Jedziemy na targ do miejscowości
Koika. Docieramy tam przed 10:00. Jest to podobno największy targ w
okolicy. Jest rzeczywiście duży, znacznie większy niż te, które
dotychczas widzieliśmy. Oprócz stoisk z żywnością, solą, materiałami,
jest oddzielne miejsce, gdzie jest sprzedawany alkohol ( z metalowych naczyń
) oraz targ bydła i skór bydlęcych. Jest też oddzielne miejsce handlu
kozami. Chodzimy po targu, robimy zdjęcia. Ola myśli o zakupie
materiału, ogląda kilka, ale w końcu się nie decyduje. Około 11:30
wracamy do samochodu. Jedziemy do wioski jednego z podplemion plemienia Kondha.
Ich wioska charakteryzuje się tym, że są tam liczne kamienne płotki. Oglądamy
przecinanie drewna piłą ręczną, ale o nieco innym kształcie niż u nas (
różna szerokość piły na obu końcach, zaokrąglone zwężenie w połowie
piły ). Tym razem w wiosce nie dajemy ciasteczek. Następne miejsce, które
to oglądamy to fragment dawnego pałacu królewskiego w Nandapur -
pozostała z niego tylko sala tronowa, reszta została zniszczona. Stamtąd król
rządził, prowadzą do niej 32 stopnie - tyle było różnych religii. Na każdym
stopniu stał przedstawiciel danej
religii i zadawał królowi pytania, a król odpowiadał. Potem stolica została
przeniesiona do Jeypore i pałac popadł w ruinę. Obecnie to miejsce
religijne ( są tam posągi bóstw, co chroni miejsce przed zniszczeniem ). Do
pałacu przychodzi urzędnik od turystyki, rozmawiają z naszym
przewodnikiem i jedziemy obejrzeć świątynię, gdzie znajduje się bardzo
stary posąg boga Ganesha. Obok jest szkoła - trwa właśnie wydawanie
obiadu, który opłaca rząd i który ma przyciągnąć dzieci do szkoły.
Następnie oglądamy starą świątynię Siwy z XVII wieku,
pomalowaną wapnem w celu zabezpieczenia przed deszczem, a potem do
restaurowanej ( jedynej istniejącej w Orissie ) świątyni Dżainistycznej.
Oglądamy tam płaskorzeźby będące połączeniem elementów różnych
religii - prawdopodobnie na zlecenie króla Dżanisty wykonywali je rzeźbiarze
różnych religii. Po obejrzeniu tej świątyni
udajemy się do Koraput, gdzie oglądamy świątynię Jagannath,
będącą kopią znanej świątyni w Puri ( gdzie nie-Hindusi nie mają
wstępu ). Wchodzimy do wnętrza świątyni, idziemy do budynku, gdzie są
kopie posągów z najważniejszych świątyń Indii ( każdy Hindus
powinien w ciągu życia odwiedzić cztery najważniejsze świątynie, a takie
miejsce jest dla tych, którzy nie mogą tego wypełnić ) oraz różne
stroje, w które ubierany jest posąg co miesiąc ( lub raz na 36 lat w strój
wojenny - pamiątka czasów królów i ich wojen ). Przewodnik opowiada nam o
zasadach religii hinduistycznej oraz o święcie, w czasie którego posąg Jagannath
jest przewożony na ogromnym wozie. Następnie zostajemy poczęstowani przez
przewodnika ciasteczkami ( całkiem dobre, przypominają w smaku nasze
racuchy, tylko bardzo słodkie ). i zostajemy odwiezieni na stację kolejową.
Dajemy napiwki przewodnikowi i kierowcy. Nasz pociąg jest już podstawiony.
Żegnamy się. Przewodnik mnie nawet obejmuje. Czekamy aż otworzą nasz
wagon. Na początku nie działa klimatyzacja, tylko wiatraczki, ale potem ją
włączają. Dostajemy pościel, idziemy spać. Pobudka o 5:45, o 6:09 mamy
dotrzeć do stacji Balugaon.
|
27.02.2010
Budzimy się o 5:45, ale pociąg ma opóźnienie ( może przez mgłę
? ) i w Balugaon jest o
7:09. Bierzmy rikszę do Barkul do hotelu Panthanivas ( brak możliwości
negocjacji ceny, wszyscy kierowcy mówią tą samą cenę ). Okazuje się, że
w hotelu Panthanivas nie ma miejsc ( weekend ). Rikszarz podwozi nas do
pobliskiej lodży Kasturi Nibas w Barkul. Pokoje są niezbyt
czyste, pościel brudna ( wymieniają na nasze żądanie ), nie posprzątane,
bez ciepłej wody, ale z klimatyzacją. Nie mamy wyboru - inne lodże są
podobne. Musimy zapłacić z góry. Myjemy się, chwilkę odpoczywamy. Wyłączają
światło. Idziemy na śniadanie do restauracji hotelu Panthanivas Barkul.
Pytamy w recepcji hotelu o wynajem
łodzi. Można wynająć za 1800 / 2220 INR szybką łódź do odwiedzenia
odpowiednio rezerwatu ptaków na wyspie lub rezerwatu i świątyni na innej
wyspie wyspie. Wycieczka wolną łodzią to koszt odpowiednio 1100 / 1650 IN R.
Idziemy jeszcze do portu. Oprócz rządowych łódek można wynająć też
prywatną, ale nie spełniają one podobno standardów bezpieczeństwa ( np.
podobno brak na nich kamizelek ratunkowych ). Podchodzi do nas indyjski
turysta i chce współdzielić wynajęcie łodzi. Ale on chce płynąć od
razu, a my później. On w końcu znajduje indyjskich współtowarzyszy podróży
tylko na wyspę ze świątynią, a my idziemy na śniadanie. Śniadanie OK,
tylko jajecznica był słodka. Po śniadaniu idziemy jeszcze raz do recepcji i
ponieważ nie ma innych chętnych na rejs do rezerwatu ptaków, to płacimy za
całą łódkę. Mamy mieć rejs o 12:00 ( później nie można ), a na
recepcji być o 11:45. Wracamy do hotelu. Odpoczywamy. Stawiamy się w
recepcji o podanym czasie. Pytamy się jeszcze, jak najlepiej dojechać do Bhubaneswar
( autoriksza do Balugaon i stamtąd bezpośredni autobus ). Idziemy na
przystań. Musimy czekać na powrót naszej łodzi z rejsu do świątyni na
wyspie. Wypływamy dopiero o 12:30. Płyniemy w okolice rezerwatu ptaków na
wyspie ( na wyspę nie można schodzić w celu ochrony ptaków ). Po drodze
liczne łodzie rybackie. Na miejscu kilka rodzajów ptaków, najbardziej
widowiskowe są flamingi. Niestety w okolicach wyspy jesteśmy dość krótko,
nie opływamy dookoła całej wyspy. Po powrocie do Barkul idziemy
odpocząć. Idę na przechadzkę - fotografuje okolice wioski rybackiej i przystani łodzi rybackich. O 17:30 spotykam się z Olą,
w taniej restauracji piję pepsi i kupujemy wodę. Znowu nie ma prądu.
Idziemy na obiad. W Pantahnivas działa generator. Obiad serwują od
20:00, ale dla nas robią wyjątek i wcześniej przygotowują rybę. Obiad całkiem
smaczny. Wracamy do naszego hotelu. Jest prąd.
Następnego
dnia chcemy jechać autorikszą do Balugaon, a potem
autobusem do Bhubaneswar i Puri.
|
28.02.2010
Wstajemy o 7:30. Przez chwilę brak prądu, ale
potem znowu jest. Gdy już wychodzimy przychodzi manager hotelu i prosi, żebyśmy się
zarejestrowali. My nie za bardzo chcemy, mówimy, że już jedziemy. On
proponuje nam taksówkę do Balugaon za 80 INR, więc się rejestrujemy - to znaczy
wpisujemy, bo nie mamy fotokopii paszportów i nie ma ich gdzie zrobić.
Jedziemy do Balugaon. Tam pan podwozi nas do miejsca odjazdu autobusów
do Bhubaneswar. Wsiadamy do autobusu, duże plecaki ładujemy do środka.
Po około 2.5 h dojeżdżamy do Bhubaneswar. Tam nawet nie dojeżdżamy
do dworca autobusowego, tylko znajdują nam od razu autobus do Puri. Duże
plecaki lądują na dachu autobusu, w żadne sposób nie przywiązane. Trochę
się martwię, ale pan od biletów i bagażu mnie uspokaja, że nic im nie będzie.
Autobus zatłoczony, ludzie często stoją. Podróż trwa ponad 2h, głownie
prze liczne postoje i korki po drodze. Na dworcu autobusowym w Puri łapią
nas riksiarze. Chcą najpierw 120 INR do hotelu Lotus, ale Oli
udaje się stargować do 60 INR. Hotel Lotus ma czyste pokoje,
ale nie jest super i brakuje ciepłej wody ( mogą przynieść w wiadrze ). Wychodzę na miasto. Idę do hotelu Naren
Palace. Nie mają miejsc na dzisiaj, ale rezerwuję na następny dzień (
zaliczka 500 INR ) za 1600 INR ( stargowane z 1800 INR ). Potem jeszcze szukam
oferty transportu w tą i z powrotem do Konark na następny dzień -
znajduję za 700 INR. Idę coś zjeść - naleśnik z bananem i colą w Peace
House. Spotykam Olę
( też wyszła coś zjeść ) . Zamawiamy taksówkę
do Konark na następny dzień na popołudnie ( rano i tak nie można,
bo jest święto Holy ). Idziemy na internet. Potem idziemy na plażę.
Zaśmiecona, chodzą krowy, są krowie placki . Spotykamy pana biegającego -
jest kelnerem, stara się o pracę w policji, ale jest korupcja przy naborze.. Miejscowi
( wszystkie kobiety i większość mężczyzn ) kąpią się w ubraniach. Można
pojeździć na wielbłądzie. Dochodzimy do miejsca, gdzie plażę przecina
rzeka, a właściwie ściek. Idziemy w stronę ulicy. Część plaży służy jako toaleta, trzeba uważać, aby nie wejść w czyjąś kupę. Idziemy do Mayfair
Beach Resort, a właściwie do mieszczącej się tam agencji Heritage
Tours ( z którą oglądaliśmy plemiona ), aby ze rezerwować hotel Panthanivas
w Bhubaneswar. Kierują nas do hotelu Panthanivas Puri, gdzie
dokonujemy rezerwacji za drobna opłatą. Wracamy w stronę hotelu. Idziemy
zjeść do Peace Restaurant. Kupujemy wodę, papier toaletowy i
ciasteczka ( tutaj jest papier toaletowy, w odróżnieniu od Bhubaneswar ).
Wracamy do hotelu. Nasze paszporty jeszcze nie są skserowane. Dopiero na
nasze ponaglenie, pan wysyła chłopca do ksera. Prosimy o wiadro gorącej
wody i zostaje nam przyniesione.
01.03.2010
Wstajemy rano, myjemy się w zimnej wodzie. Pakujemy się i
wychodzimy. Pan się pyta dlaczego idziemy, mówimy że zmieniamy hotel na Naren
Palace. Dzisiaj święto Holi - początek wiosny. Większość
restauracji i sklepów jest pozamykana. W hotelu Naren Palace jesteśmy
przed 8:00. Czekamy do 8:35, aż posprzątają nasz pokój. Pokój całkiem
OK, Oli się podoba. Trochę się rozpakowujemy i idziemy na miasto.
Chcemy jechać do świątyni Jagannath. Trudno znaleźć rikszę - jest
święto. W końcu znajdujemy riksiarza, który wiezie nas za 100 INR. Za 200
INR zgadza się poczekać na nas godzinę i przywieźć z powrotem. Obchodzimy
świątynię dookoła. Nie-Hindusów nie wpuszczają do środka.
Niestety biblioteka z której można zrobić zdjęcie świątyni z góry, z
powodu święta jest zamknięta. Jakiś człowiek proponuje nam zdjęcia z
dachu hotelu za 200 INR, ale nie korzystamy ( nawet nie za bardzo chce się
targować ). Świętowanie polega na obrzucaniu wszystkich różnokolorowymi
proszkami, malowaniu im twarzy proszkami zmieszanymi z wodą i oblewaniu
kolorową wodą. Już na CT Road zostaliśmy umalowani. Teraz co i rusz
ktoś do nas podchodzi i nas obsypuje lub maluje. Trwają uroczystości
religijne, procesje itp. Po niecałej godzinie wracamy do autorikszy i
jedziemy w okolice hotelu. Riksiarz wziął od nas pieniądze dopiero na
koniec kursu. Szukamy miejsca do zjedzenia śniadania, ale wszystko jest
pozamykane. Dopiero pod naszym hotelem znajdujemy restaurację gdzie jemy śniadanie
( kanapka z kurczakiem, dwie
ciapaty, sałatka ogórkowa, cola ). Wracamy do hotelu. Myjemy się. Trudno się
domyć z tych farb. Trochę po 14:00 jest zamówiony samochód. Jedziemy do Konark około 45
minut. Kierowca chce za zaparkowanie jeszcze dodatkowo 30 INR, ale się nie
zgadzam i nie daję mu. Idziemy do świątyni. Kupujemy bilety, 25 razy droższe
niż dla miejscowych. Zaczepia nas przewodnik - zatrudniamy go na 1 h.
Przewodnik sporo opowiada ( choć czasami niełatwo go zrozumieć ), szczególnie
dużo pokazuje rzeźb ze scenami z Kamasutry.
Świątynia pochodzi z XIII wieku, zwana jest "Czarną Pagodą",
w odróżnieniu od białej świątyni Jagannath w Puri,
opuszczona, częściowo zapadła się, odrestaurowana. Po zakończeniu
zwiedzania z przewodnikiem chodzimy sami, robimy zdjęcia. Nie decydujemy się
iść do muzeum, czynnego do 17:00. Wychodzimy około 17:30, jeszcze oglądamy
małą świątynię, gdzie czczony jest posąg pochodzący z dużej świątyni
i przedstawiający wyobrażenia hinduskich dziewięciu planet ( ze Słońcem i
Księżycem ). ale nie wchodzimy do środka, bo trzeba by coś ofiarować w świątyni,
a tego nie chcemy robić. Z muru okalającego główną świątynię robię
zdjęcia ze statywem ( nie można na terenie świątyni ). Wracamy do
samochodu. Trochę szukamy naszego kierowcy, już myślałem, że nas zaostawił.
Wracamy częściowo w nocy. Niełatwo mu jechać - krowy, kozy, wozy zaprzężone
w woły itp. Po powrocie zachodzimy do Honey Bee Bakery & Pizzeria. Dość
drogo. Pijemy sodę z cytryną i lassi z papają . Potem idziemy do Peace Restaurant. Jemy rybę Tica,
warzywa, ciapati, piwo, mazzi ( napój z mango, butelkowany, wytwarzany przez Coca
Cola Company ), ciapaty zapiekany z bananem i imbirem ( bardzo
smaczny, choć mocno słodki ). Na jedzenie czeka się dość długo. Sporo
ludzi. Między innymi dwie Niemki z naszego hotelu, które rozmawiały
z nami w drodze z hotelu rano, ale tylko do momentu, aż się dowiedziały, że
jesteśmy z Polski ( potem sobie poszły ). Po kolacji jeszcze idziemy
na internet w to samo miejsce. Działa dość szybko. Wracamy do hotelu - w
sklepiku kupujemy trzy wody, ciasteczka, sprite. Nasze
paszporty nam oddają, ale jeszcze nie zrobili ksero z nich z powodu święta.
Przynoszą nam pranie ( pan się trochę zambarasował, bo byłem półnagi i
musiałem się schować do łazienki ).
02.03.2010 O 7:45
schodzimy do recepcji. Dopłacam 1100 INR do ceny pokoju. Oddajemy paszporty
do skserowania ( wczoraj się nie udało panu z recepcji ich skserować, bo było
święto Holi i punkt kserograficzny był zamknięty ). Zostawiamy bagaże
w recepcji. Umawiamy się z panem
z recepcji na 9:00 na odbiór paszportów i bagaży. Idziemy do restauracji
naprzeciwko hotelu. Ola zostaje tam zjeść śniadanie i czytać książkę
( mi też ma zamówić śniadanie ), ja idę trochę pochodzić i porobić zdjęcia
na wiosce rybackiej niedaleko. Wioska rybacka bardzo biedna - to wręcz
slumsy. Sterty śmieci. Plaża to zarówno miejsce pracy rybaków, wysypisko
śmieci, jak i ubikacja dla mieszkańców. Sporo biegających psów. Ludzie
nastawieni raczej przyjaźnie, często proszą o zrobienie im zdjęcia. Jeden
pan nie chce, aby mu robić zdjęcie, ale pozwala swojej rodzinie i namawia
do zrobienia innej rodzinie, gdzie podobno trzydziestolatek ożenił się z 15
latką. Nie chodzę za długo , bo nie jest tam w sumie zbyt przyjemnie (
widoki i zapachy ). Na obrzeżach wioski ( na przedłużeniu tej samej drogi,
przy której stoi restauracja, w której jemy śniadanie ) znajduje się szkoła
misyjna ( nie wiem, czyje te misje ), jest autobus szkolny dowożący dzieci
do szkoły i dzieci w ( chyba ) czystych mundurkach. Wracam do restauracji. Ola
zamówiła dla mnie kanapkę z kurczakiem. Czekanie aż zrobią chwilę trwa.
Piję colę i kawę z mlekiem. Wracamy do hotelu Naren Palace, odbieramy
paszporty i bagaże. Idziemy szukać autorikszy na dworzec autobusowy. Po
drodze wdeptuję w krowią kupę i przy okazji spotykamy Polaków, którzy
byli w Kalkucie i się lokują w pobliskim hotelu - lodży. Bierzemy
rikszę na dworzec. Tam właśnie odjeżdża autobus do Bhubaneswar. Oli
się wydaje, że nie ma już miejsc, ale pan pomocnik kierowcy tak przesadza
innych pasażerów, że miejsce dla nas się znajduje. Autobus bardzo zatłoczony.
Ludzie tłoczą się w środku, wiszą za drzwiami. A podobno autobusy pomiędzy
Bhubaneswar i Puri jeżdżą często.
|
Dojeżdżamy do Bhubanewar.
Autobus się zatrzymuje za naszym hotelem ( pomaga nam wysiąść pan a
autobusu, który na początku jazdy zapytał się z jakiego kraju jesteśmy ).
Wysiadamy i idziemy do hotelu Panatanivas Bhubanewar. Pokój mamy nie
tylko zarezerwowany, ale i opłacony. Zamawiamy taksówkę na jutrzejszy ranek
na lotnisko. Najpierw z recepcji odsyłają nas do ODTC, gdzie
wynajmuje się samochody na dłuższe wyjazdy i chcą 300 INR ( minimum 3
godziny wypożyczenia ). Potem jednak okazało się, że to nieporozumienie i
zamawiają nam taksówkę za 150 INR. Po południu jedziemy na rynek Utkalika,
gdzie są liczne sklepy z tekstyliami. Ola patrzy na sari - takie
jedwabne to koszt kilku tysięcy rupii. Potem idziemy do rządowego sklepu Orissa
State Handloom Cooperative, gdzie są sprzedawane różne wyroby tekstylne
wykonane przez plemiona albo ręcznie. Po długim wybieraniu w końcu kupujemy
dwa obrusy i jeden duży szal ( z przeznaczeniem na narzutę ). Udaje mi się zapłacić
kartą. Po zakupach idziemy szukać restauracji Tangerine 9, której
nie udało się nam odnaleźć przy poprzednim pobycie w Bhubaneswar.
Tym razem okazało się to proste, wejście jest od głównej ulicy, a nie od
zaułka, jak wskazywała mapa z przewodnika Lonely Planet. Restauracja
jest czynna od godziny 19:00, więc trochę chodzimy po okolicy, piję colę i
kupuję skarpetki. Restauracja jest
elegancka, klimatyzowana ze sporą ilością kelnerów. Jedzenie całkiem
dobre, trochę droższe niż w innych miejscach.
Po kolacji wracamy autorikszą do hotelu. Ja idę na internet. Całkiem
dobra łączność, tylko nie można podłączyć USB. Następnego dnia o 8:45
mamy lot liniami Kingfisher do Kalkuty.
|
03.03.2010 O 6:30 jedziemy taksówką na
lotnisko. Kupujemy kawę. Musimy czekać na otwarcie kantorków. Kontrola
bezpieczeństwa. Stemplowanie zawieszek przy bagażu podręcznym. Sprawdzanie
zawieszek przy wsiadaniu do autobusu dowożącego do samolotu. Wylatujemy z
kilkuminutowym opóźnieniem. Samolot
ATR-72, mały - dwa siedzenia z przodu
tyłem do kierunku lotu, siedzenie stewardesy wysuwane na czas startu i
lądowania. Dostajemy jedzenie - bułka z nadzieniem warzywnym ( trochę ostra
) i mała woda. Dolatujemy z lekkim opóźnieniem. Obieramy bagaże i
zastanawiamy się, gdzie iść. Jakiś ochroniarz doradza pójście pewną
drogą i złapanie rikszy. Idziemy. Ale riksz nie ma, są taksówki.
Negocjujemy taksówkę do hotelu Airways Hotel za 150 INR ( a właściwie
przystajemy na cenę taksówkarza, bo nie chce ustąpić ). Jedziemy przez
spore korki. Pani w recepcji nam mówi, że nie ma
pokoi. Ale okazuje się, że są w aneksie. Taksówkarz nam mówi, że to zły
hotel i chce nas wieść do innego ( nie dali mu prowizji ? ). Człowiek z
innego hotelu zachęca nas do swojego hotelu. Ola ogląda pokój w
hotelu Airways Hotel i jej się nie za bardo podoba, twierdzi, że
podobny, jak w Barkul. Ale w końcu zostajemy w tym hotelu Gdy ja
obejrzałem pokój, stwierdziłem, że pokój jest lepszy niż ten w hotelu w Barkul,
nawet porównywalny do pokoju w hotelu w Panthanivas Bhubaneswar. Około 14:30 wyruszamy na miasto. Wymieniam dolary w
recepcji. Dopytujemy się o dojazd do centrum. Miły
pan w recepcji doradza nam dojazd do metra autobusem lub taksówką ( około
150 INR ) i potem metrem do centrum. Zapisuje nam nawet na karteczce jakie
autobusy kursują do stacji metra Dum-Dum ( linie DM-9 i 30B ) i na jakiej
stacji metra wysiąść, aby mieć najbliżej do Victoria Memorial ( który
chcemy zobaczyć ). Tak robimy. Z przystanku niedaleko hotelu łapiemy autobus
30B do stacji metra Dum-Dum ( przejeżdża obok słynnej fabryki
amunicji Dum-Dum, chyba jeszcze działającej ), a potem dojeżdżamy
metrem do stacji Maidan. Tam wysiadamy. Wchodzimy do parku Eliota,
odnowionego w 2004 roku, całkiem przyjemnego, tylko niestety bez przejścia
na Maidan. Idziemy do Victoria Memorial . Wchodzimy tylko do
ogrodów, bo zwiedzanie budowli jest dla cudzoziemców dość drogie. Chodzimy
po ogrodach, robimy zdjęcia. Sporo par się obściskujących i całujących. Potem idziemy do kawiarni Barista.
Ładny lokal, duże porcje, dobre schłodzone kawy, nagroda z okazji 10 lecia
marki, ale bardzo drogo. Potem szukamy miejsca do zjedzenia. Zachodzimy do Food
First, ale tam jest tylko jedzenie wegetariańskie. Zachodzimy do Peter Cat, gdzie jest drożej niż
we wczorajszej Tangerine 9 w Bhubaneswar, ale jeszcze
akceptowalnie. Jemy mięsa ( ja bardzo łagodne, Ola troszkę ostre ),
sałatkę warzywno-owocową, ciapatę, dwie parathy, wodę mineralną, piwo.
Restauracja jest chyba bardzo popularna, bo gdy wychodzimy przed wejściem
stoi spora kolejka chętnych do wejścia i czekających na stolik. Idziemy na
internet do E-Merge ( I-Way ). Niestety o 21:00 musimy kończyć,
bo zamykają kafejkę ( panie z obsługi muszą zdążyć na ostatnie metro o
21:45 ? ). Idziemy do metra. Policjant ( chyba z drogówki ) pokazuje nam drogę.
Na stacji sporo pasażerów. Pociąg mocno zapchany. Na niektórych stacjach są
kłopoty z zamknięciem drzwi ( wielokrotne próby ). po dojechaniu do stacji
metra Dum-Dum, ponieważ jest już ciemno, bierzemy autorikszę do
hotelu Airways Hotel.
04.03.2010.
Wychodzimy przed 8:00. Jedziemy autobusem autobus linii 30B do stacji
metra Dum-Dum. Tam pewien Hindus proponuje nam zaprowadzenie do
stacji metra i tak robi ( choć właściwie drogę znamy z wczoraj ). Jedziemy do stacji metra Rabindra
Sadan, najbliszej do Victoria Memorial. Jednak to nie był chyba
najlepszy wybór, bo dojście do Victoria Memorial zajmuje nam chyba więcej
czasu, niż wczoraj ze stacji Maidan. Robię trochę zdjęć odbijającego się Victoria Memorial w Reflection
Pool. Idziemy do Assam Craft Emporium, czyli sklepu sprzedającego wyroby
ze stanu Assam, położonego obok Assam House (
przedstawicielstwa stanu Assam w Kalkucie ). Kupujemy tam dwie
paczki herbaty na prezent i dla siebie. Potem idziemy zjeść śniadanie.
Chcemy pójść w okolice Sudder Street, czyli w okolice typowo
turystyczne. Po drodze robię zdjęcie pracującego na ulicy fryzjera, który
akurat kogoś goli. Jakaś sprzedawczyni obok zaczyna krzyczeć, żeby mu zapłacić
za zdjęcie. On coś zaczyna niemrawo nawet się dopominać. Ona krzyczy na
mnie. Ja krzyczę na nią. Odchodzimy. Niemiła scena. Dochodzimy do Blue
Sky Cafe, gdzie jemy śniadanie. Menu mają duże, ale wielu pozycji nie
ma ( z powodu kłopotów z prądem /, nie zrozumiałem tłumaczenia kelnera ), w
tym ciepłych napojów. Jemy sałatkę warzywną + ciapatę ( Ola ),
naleśnika z bananem ( ja ). Pijemy limcę ( Ola ), sok ananasowy
i colę ( ja ). Potem idziemy na internet. W pierwszym miejscu ( Enternet
) nie ma wolnych komputerów, idziemy więc do drugiego ( Hotline/Saree
Palace ). Idziemy na Hawkers` Market. Po drodze wstępujemy do
sklepu z chustkami / szalami. Ceny stałe. Na szale jest wiosenna promocja -
50%. Ale nic nie kupujemy. Na rynku wstępujemy ( a raczej wciągają nas ) do
jednego ze sklepów i pokazują chustki i szale, ale też nie nie kupujemy.
Idziemy do KFC napić się czegoś i skorzystać z toalety. Kawy nie mają.
Toaleta czysta. Z okolic KFC łapiemy taksówkę do flower market.
Kilku taksówkarzy nie wie, gdzie to jest, jeden niby wie, ale też najpierw
zawozi nas za daleko ( za most Howrah, choć rynek jest przed mostem na
Mulik Ghat ). Chodzimy po
rynku. Sprzedają kwiaty zarówno na wagę, jak i w girlandach i innych
konstrukcjach ( już chyba wiem, po co pan przy Victoria Memorial
obrywał główki kwiatków do wiaderka :-) ). Bardzo ciekawe. Robimy trochę
zdjęć. Potem jedziemy na BBD Bagh. Jest tam pętla tramwajowa ( mocno
wiekowe te tramwaje ), parking dla samochodów rządowych rządu Zachodnego
Bengalu ( sporo samochodów ), trochę zarośnięte i brudne jeziorko, a
wokół budynki z czasów kolonialnych - Writers` Building ( obecnie
chyba siedziba policji ), Standard Buildings, kościół św.
Andrzeja ( chyba katolicki ? ), Poczta Główna. Obchodzimy plac
dookoła. Idziemy do rezydencji gubernatora - dawniej brytyjskiego,
obecnie Zachodniego Benagalu. Ładny budynek, ale nawet nie robimy zdjęć,
bo nie wiemy, czy można. Jemy w chińskiej restauracji Song
Hay. Jedzenie jest przyzwoite, choć smaki nie są zupełnie chińskie, a
trochę indyjskie. Udajemy się w okolice Dudder Street, aby skorzystać
z internetu i poszukać wolnych hoteli w Bangkoku. Po drodze wstępujemy
do Central Cottage Industries Emporium i kupujemy tkaninę na sukienkę
dla Oli i szal na prezent. Korzystamy z internetu ( musimy się
zarejestrować, robią mi zdjęcie kamerką internetową ) i idziemy do stacji
metra Esplanade, skąd metrem jedziemy do stacji Dum-Dum ( spory
tłok ). Na stacji końcowej wysypuje się z pociągu ogromny tłum, który
musi przecisnąć się przez nie za szerokie schody i niewielką ilość
bramek wyjściowych. Autobusy są mocno zatłoczone, więc łapiemy jakiś
samochód, który dowozi nas do hotelu. Tam pakujemy się, myjemy
i odpoczywamy. Zamawiamy podwiezienie na lotnisko ( w cenie pokoju ). Trochę
śpimy. Przed 11:30 jedziemy na lotnisko. Gdy dojeżdżamy, ktoś podbiega z wózkiem
na bagaże. Ale nie dajemy mu zarobić, tylko niesiemy sami. Duża kolejka do odprawy, w tym hinduska
wycieczka do Bangkoku. Poza tym wszystko przebiega standardowo i bez
problemów. Odlatujemy z lekkim opóźnieniem.
|
05.03.2010. Lot przebiega bez większych problemów. Dają jedzenie - ja jem kurczaka, Ola
warzywa ( bo się kurczak skończył ). Przylatujemy z lekkim o późnieniem
( bo za takim odlecieliśmy ). Kolejka
do odprawy paszportowej, spotykamy jakiś Polaków w niej czekających.
Wypłacam pieniądze z bankomatu. Kupujemy bilety na Aiport Express na
Khaosan Road. Dojeżdżamy na tą turystyczną ulicę około 8:00.
Szukamy hoteli Sawasdee. W pierwszym ( tym lepszym według opinii w
internecie ) miejsca są dopiero od 13:00. Idziemy do Bangkok Inn - są
miejsca. Bierzemy pokój z klimatyzacją. Na drugą noc dostajemy zniżkę
obiecaną na ogłoszeniach w autobusie Airport Express. Jemy śniadanie
( tosty, sałatka owocowa, kanapka, napoje ). Oddaję rzeczy do prania. Potem
idziemy do pokoju i odsypiamy noc. Wstajemy około 13:00.
Chcemy kupić żel do mycia, bo się
nam skończył. Szukamy po sklepach 7/11, ale tam są tylko małe
opakowania. W końcu znajdujemy w drogeri. Kupujemy również krem przeciwsłoneczny.
Potem jedziemy tuk-tukiem do Wat Traimit w chińskiej dzielnicy (
Chinatown ).Oglądamy tą świątynię i ogromnego 5,5 tonowego Buddę
z litego złota, który znajduje się w specjalnej nowej budowli. Po
zobaczeniu Buddy chcemy iść pooglądać chińską dzielnicę. Gdy
przechodzimy przez rondo podchodzi do nas pan i zaczyna pokazywać, co jest
ciekawego do zobaczenia w okolicach, że są dwa rodzaje tuk-tuków, rządowe
i prywatne i on akurat widzi rządowego, który jest tańszy. Na początku myślimy,
że on naprawdę chce nam pomóc, ale dochodzimy do wniosku, że to jakiś
naganiacz i uwalniamy się od niego. Idziemy się czegoś napić do sklepu 7/11,
a gdy wychodzimy, on krąży po rondzie i szuka nowych "ofiar". My
natomiast chcemy odnaleźć świątynię zaznaczoną na mapce turystycznej, którą
on polecał jako ciekawą. Nie udaje nam się - musi być ukryta. Zachodzimy po
drodze do kafejki, gdzie kupujemy zimne napoje. Mój jest trochę dziwny - ma
galaretkę na dnie i bitą śmietanę. Mijamy też sklep z częściami do komórek,
mają tam karty pamięci, ale moich CF nie mają. Po nieudanej próbie
odnalezienia świątyni, chodzimy trochę po chińskiej dzielnicy. Właśnie
zapada zmrok, sklepiki się otwierają, neony zapalają itp. Ola czuje
się zmęczona i chce wracać do hotelu. Łapiemy
taksówkę, ale taksówkarz nie chce jechać według taksometru, uzgadniamy z
nim cenę 100 THB. Wracamy do hotelu. Odbieram pranie. Idziemy
na piwo na ulicę Khaosan. Chodzimy trochę po ulicy. Duże tłumy.
Widzimy sprzedawców smażonych robaków. Policja przegania ulicznych sprzedawców.
06.03.2010
Wstajemy i idziemy na śniadanie wliczone w cenę pokoju. Wybór z krótkiego
menu - my wybieramy tosty z dżemem i masłem, owoce ( ananas i arbuz ), kawa.
Potem idziemy do pałacu królewskiego. Dojście jest mało komfortowe, choć
nie jest to daleko - trzeba przebiegać przez jezdnię itp. Aby wejść do pałacu
i świątyni ze Szmaragdowym Buddą trzeba być odpowiednio ubranym -
nie można być w szortach, muszę "dopiąć" do moich spodenek
nogawki . W pałacu tłumy - głównie Chińczycy
i Rosjanie. Oglądamy Wat
Phra Kaew, gdzie znajduje się Szmaragdowym Budda, malowidła na
murze świątyni ze scenami z Ramakian ( tajska wersja Ramajany
), ogromne rzeźby strażników, stupę oraz rezydencję królewska ( Wielki
Pałac ), składający się z kilku budynków, gdzie jednak nie można wejść
do środka. Zwiedzamy muzeum poświęcone odnowieniu Wat Phra Kaew ( co
50 lat się go odnawia, ostatnie odnowienie w 1976 nadzorował komitet pod
przewodnictwem księżniczki, córki obecnego króla ) oraz wystawiające różne
skarby świątynne, w tym różne dary podarowane dla świątyni przez
wiernych, tron królewski z XII w, bogato zdobione drogimi kamieniami szaty w
jakie ubiera się Szmaragdowego Buddę ( szaty na różne sezony - ciepły,
zimny i deszczowy, zmieniane trzy razy do roku przez króla lub następcę
tronu ).Po obejrzeniu pałacu idziemy do Wat Pho. Wstęp tam jest płatny,
jednak nikt nie zbiera opłat, więc wchodzimy za darmo. Oglądamy główną świątynię
z dużym posągiem Buddy, oraz słynny leżący posąg Odpoczywającego
Buddy.W świątyni robią też masaże ( świątynia została wyznaczona
przez króla Ramę III na miejsce nauczania tradycyjnej tajskiej medycyny ). Ze świątyni idziemy
na przystań promową Tha
Tien, skąd przepływamy do Tha Thai Wang. Zwiedzamy Wat
Arun. Główną atrakcją jest tutaj prang, czyli wieża z XIX w,
pokryta kawałkami chińskiej porcelany, pochodzącej z balastu statków z Chin
zawijających do portu w Bangkoku w tamtym okresie. Ładne widoki z góry.
Po obejrzeniu świątyni wracamy łodzią
do Tha Phra Athit ( Tha Banglamphu ), niedaleko ulicy Khaosan.
Dopływamy na miejsce i stamtąd wracamy na ulicę Khaosan ( częściowo ścieżką
wiodącą przez klasztor buddyjski, otwartą w godzinach od 6:00 rano do 6:00
wieczorem ) . Szukamy transportu na lotnisko, który
jedzie o 4:00 rano. Jeden miał cenę dość niską ( 110 THB ), ale okazało
się, że nie jeździ o 4:00 rano ( choć tak miał napisane na tablicy ).
Wybieramy inny minibus za 150 THB. Pijemy jeszcze coś zimnego w sklepie 7/11
i idziemy do hotelu. Ola zostaje w hotelu, a
ja idę na Złotą Górę, czyli do pagody na szczycie sztucznej góry.
Znajduje się ona niedaleko ulicy Khaosan. Po drodze mijam Monument
Demokracji. Góra jest całkiem fajna. Na szczycie nie trzeba zdejmować
butów ( jest to wyraźnie napisane ). Znajdują się tam posągi Buddy.
Po powrocie spotykamy się z Martą i Tomkiem.
Idziemy trochę dalej od Khaosan do restauracji. Dość późno wracamy do hotelu.
|
07.03.2010. Wstajemy o 3:20. Schodzimy do
recepcji. Sprawdzają nasz pokój i oddają nam 500 Bhatów depozytu. Jedziemy na lotnisko.
Trochę szukamy odpraw Air Asia, bo minibus stanął za daleko. Przy
odprawie niepokój pani wzbudza napis w naszej wizie birmańskiej "Mai"
zamiast "May", ale po konsultacjach wszystko okazuje się być
w porządku. Podatek lotniskowy jest cenie biletu, więc
wymieniamy na dolary prawie 1500 Bhatów które nam zostały. Idziemy
jeszcze do sklepu wolnocłowego i kupujemy perfumy. Mamy czas jeszcze jeszcze kupić dwie kawy w Burger
Kingu. Idziemy do bramki. Tam dołączają do nas Marta i Tomek,
którzy przyjechali taksówką, taniej niż my minibusem. Zawożą nas do
samolotu autobusem. Lot trwa prawie
1,5h, na pokładzie sprzedają jedzenie, picie i zabawki. W Birmie
( Myanmar ) jest ok 1/2 h wcześniejsza godzina niż w Tajlandii. Na
lotnisku jest skaner ciepłoty ciała oraz zwracanie kartek z pytaniami na
temat grypy. Przechodzimy kontrolę paszportową ( pani i pan sprawdzają
nasze paszporty, wpisują do kiedy możemy być - my do 04.04.2010 ).
Praktycznie nie ma kontroli celnej, oddajemy tylko deklaracje celne. W strefie
dla gości czeka na nas pani z biletami lotniczymi - płacimy jej po 164 USD
od osoby za bilety. Trochę wybrzydza na nie najnowsze banknoty dolarowe Marty
i Tomka, ale w końcu je przyjmuje. Po zakupie biletów bierzemy taksówkę
do hotelu ( a właściwie pan nas sam znajduje ). Jedziemy wpierw do hotelu Haven
Inn, ale jest zlikwidowany ( ostrzegali nas na lotnisku, ale myśleliśmy,
że to nas próbują naciągnąć ).Hotel Three Seasons jest pełny, doradzają nam hotel Eastern Hotel.
Jedziemy tam i zostajemy. Po krótkim odpoczynku wyruszamy na miasto.
Wymieniamy w recepcji 20$. Zachodzimy na śniadanie do
pobliskiego baru - jemy różnego rodzaju placki i pijemy kawę.
Potem idziemy w stronę Bogyoke Aung San Market, aby wymienić dolary
po lepszym kursie. Po drodze zatrzymujemy się w Cafe Aroma, gdzie są
drogie napoje. Już po drodze podchodzi do nas pewien
człowiek, chcąc wymienić dolary po kursie 1050 KYT / USD. Ale chcemy
sprawdzić kurs na rynku. Tam dość długo szukamy cinkciarzy. Wreszcie jakiś
naganiaczy prowadzi nas do różnych. W końcu wymieniamy 200 USD po
kursie 995 KYT / USD. Banknotów Marty i Tomka nie chcą wymienić,
bo mają rysę. W końcu wymieniają je u właściciela sklepu ze złotem po
trochę niższym kursie. Po wymianie pieniędzy pijemy napoje w barze i idziemy do Sule Paya - mniejszej pagody, ale o 2 000
letniej historii.
Przed wejściem trzeba zdjąć buty i skarpetki. Niestety musimy zapłacić
za wstęp, choć wrzucamy dobrowolnie donację 200 KYT. Oli pagoda się
nie podoba, jest zbyt odpustowa. Idziemy na stację kolejową, chcemy się
przejechać kolejką okrążającą miasto. Niestety, gdy po wielu pytaniach
docieramy do odpowiedniego biura na dworcu kolejowym w Rangunie ( Yangon
) okazuje się, że ostatni pociąg jest o 14:30 i właśnie nam uciekł. Pan
wypisuje nam kiedy jeździ ten pociąg - okazuje się, że inaczej niż jest
to opisane w przewodniku - kursuje nie co 1/2 godziny, tylko co 1 h, a czasami i rzadziej
od 8:20 do 14:30.
Idziemy coś zjeść do restauracji z tajskim jedzeniem, widzianej po drodze. Potem jedziemy do
Schwedagon Paya. Musimy zapłacić
za wstęp. Gdy wjeżdżamy windą, zaczepia nas pewien człowiek i chce być
naszym przewodnikiem. Godzimy się. Niestety nie jest najlepszym
przewodnikiem. Mówi długo, wplata różne dygresje, zamiast szybko opowiedzieć
nam o pagodzie. Pokazuje nam
dzwon, który próbowali wywieźć Brytyjczycy, widok przez teleskop na
diament na czubku stupy, muzeum. Uderzamy w dzwon na szczęście drewnianą
pałką. Potem jeszcze trochę chodzimy
sami, robimy zdjęcia. Po wyjściu jedziemy do Sule Paya. Chcemy iść coś zjeść do Okinawa Restaurant.
Ale okazuje się, że została ona zlikwidowana mniej więcej rok wcześniej.
Inna chińska restauracja koło Sule Paya też już nie istnieje.
Szukamy jeszcze knajpki, którą polecono nam w Okinawa Guesthouse (
gdzie dowiedzieliśmy się o likwidacja Okinawa Restaurant ), ale
bezskutecznie. Cowboy Country Club jest drogi. Bierzemy taksówkę do
tajskiej restauracji, w której byliśmy wcześniej,
za 1000 KYT. Po drodze okazuje się, że Marcie i Tomkowi
wylała się woda w plecaku i zalała między innym paszporty. Na szczęście
wyrządziła niewiele szkód i paszporty schną. Marta i Tomek zostają
dłużej, a my
wracamy taksówką do hotelu. Dopytujemy się o której powinniśmy wyjechać, aby zdążyć na lotnisko. Mówią nam bardzo wczesne
godziny. W końcu ustalamy z Martą i Tomkiem ( po ich powrocie
), że jemy śniadanie o 7:50 i o 8:15 jedziemy na lotnisko.
|
08.03.2010 O 7:50 schodzimy na śniadanie. Do wyboru tosty z masłem i dżemem i
jajka, sok pomarańczowy, kawa lub herbata. Po śniadaniu łapiemy taksówkę
na lotnisko, na terminal krajowy, czyli stary terminal międzynarodowy.
Dają nam naklejki na ubranie ( żółte, kolor naklejki różni się
zależnie od miejsca lotu ) i zabierają nasz bagaż na ręczny wózek. Jest
kontrola bezpieczeństwa, skanowanie bagażu podręcznego, ale wodę
przepuszczają. Idziemy do kawiarni na lotnisku. Kawa dobra, z ekspresu.
Zabierają nas dość wcześnie do samolotu autobusem. Samolot odlatuje o
10:15, chociaż według naszych biletów miał odlecieć o 10:50. Miał być
to lot bezpośredni, a okazuje się z lądowaniem w Mandalay. Dają do
jedzenia zestaw ze słodką bułką i ciastem oraz do picia do wyboru colę,
sprite, fantę, wodę, kawę lub
herbatę. Do Heho dolatujemy około 12:00. Na lotnisku mierzą nam
temperaturę ciała miernikiem i sprawdzają paszporty. Przywożą bagaże ręcznym
wózkiem. Odbieramy je i idziemy na postój taksówek. Mamy do wyboru tańszego
pick-upa lub droższą taksówkę. Wybieramy pick-upa. Jedziemy najpierw krętą
górską drogą, a potem przez wioski i pola ryżowe. Przed wjazdem do Nayungshwe
musimy wnieść opłatę - 3 USD. W wybranym przez nas hotelu Aquarius Inn
nie ma miejsc. W położonym naprzeciwko Nawang Kham - Little Inn jest
tylko jeden wolny pokój. Jedziemy do Teakwood Guest House. Tam są
miejsca i tam zostajemy, chociaż jest dość drogo. Pani nam proponuje od
razu różne usługi - podróż canoe, łodzią motorową, wynajem samochodu
do Mandalay. Idziemy do wioski, pytamy się, ile tam kosztuje wynajęcie
łodzi motorowej na cały dzień. Ceny wahają się od 12000/15000 KYT ( zależnie
od trasy ) u właścicieli łodzi do 20000/25000 KYT w agencjach
turystycznych. W końcu dogadujemy się z jednym panem na 15000 KYT na całodniową
wycieczkę łącznie z płynięciem do Inthein. Ponieważ ja chcę popływać
jeszcze canoe, a nie możemy ich jakoś znaleźć, to wracamy do hotelu, gdzie
pani proponowała ich wypożyczenie. Negocjujemy lekką obniżkę ceny. Marta
i Tomek nie chcą płynąć, oni popłyną na jezioro łodzią motorową,
aby się kąpać. My idziemy nad kanał i tam wsiadamy do łódki. Niestety płyniemy
tylko głównym kanałem, bo pozostałe są zbyt wyschnięte.
Mocno przeszkadzają fale i hałas robione przez łodzie motorowe. Poza
tym jest bardzo spokojnie i miło. Widzimy kaczki, bawoły, kąpiące się
dzieci. Zatrzymujemy się w wiosce, gdzie mieszka nasz "wioślarz".
Ale ponieważ słońce świeci z przeciwnej strony prosimy o przepłynięcie
na drugi brzeg. Niestety dzieciaki kąpiące bawoły i pływające z nimi już
wychodzą z wody. Nasz "wioślarz"
prosi je i pozują trochę na bawołach. Oglądamy jeszcze wyrób
"cygar" z tytoniu tradycyjną metodą. Wracamy tą samą trasą. W Nayungshwe
jesteśmy z powrotem przed zachodem słońca. Kupujemy wodę i napoje z owoców
- tamaryszku i lychee w puszkach. Oba są strasznie słodkie, lychee troszkę
lepsze, z kawałkami owoców. Po drodze do hotelu dopytujemy się o wynajem
samochodu do Mandalay. Standardowa cena to 95 - 100 USD. Ale jeden pan
w agencji Century oferuje nam 80 USD. Idziemy z Martą i Tomkiem
na kolację do pobliskiej knajpki. Jedzenie całkiem dobre. Ja biorę piwo Mandalay
Strong, które okazuje się niedobre. Po kolacji rezerwujemy samochód za
80 USD ( dajemy zaliczkę 30 USD ). Idziemy z Olą szukać internetu.
Dwa miejsca opisane w przewodniku Lonely Planet są zlikwidowane, działa
Comet, niedaleko rynku ( i naszego hotelu ). Internet nie za szybki,
ale działa, często poprzez różne proxy.
09.03.2010 Rano nie ma prądu. Schodzimy na śniadanie. Można wybrać - tosty,
naleśniki, tradycyjne śniadanie Myanmar ( zupa ). Zupy jest
sporo,
ale za to naleśniki malutkie. Kawa słaba. Po śniadaniu oddajemy rzeczy do
prania - niewiele, bo pranie jest drogie. Idziemy na przytań. Pan z łódką
już na nas czeka. Wpierw obserwujemy rybaków przy połowie - czekają aż
zobaczą bąbelki powietrza wypuszczane przez rybę, wtedy stawiają w to
miejsce specjalny kosz, płoszą ryby i czekają, aż wpłyną do kosza.
Widzimy jeden udany połów. Płyniemy na "pływający rynek",
który jednak z powodu niskiego stanu wody na jeziorze
odbywa się głównie na lądzie. Podpływają do nas sprzedawczynie
suwenirów. Również na lądzie, chyba więcej stoisk z suwenirami dla turystów
niż sprzedawców warzyw i owoców. Wchodzimy na chwilę do miejscowej świątyni
( nieciekawa ). Kupujemy pamiątki - fajki do opium, naszyjniki itd. Potem
idziemy do wioski - oglądamy kowala wytwarzającego srebrne przedmioty. Jest
tam też sklep z ładnymi wyrobami ze srebra, ale drogi. Wracamy do łódki
poprzez liczne mostki. Pływamy po jeziorze, po drodze
wstępując do licznych warsztatów - a to włókienniczego ( pokaz
wytwarzania tkaniny z lotosu, ale chyba tylko pokaz, bo potem panie robiące tą
tkaninę idą sobie ), a to kowala, a to wyrób przedmiotów z drewna, także
wyrób miejscowych "cygar" - zawijanych w liście, z filtrem ze ściśniętych
gazet. Płyniemy też przez bardzo
fotogeniczną wioskę na palach. Wreszcie udajemy się na obiad. Ola je
chińskie warzywo z kurczakiem, ja grillowaną rybę. Piwo jest drogie ( 2500
KYT ), więc pijemy wodę. Po obiedzie już nie płyniemy do świątyni z pięcioma
posągami Buddy, tylko do Inthein. Płynie się tam długim kanałem,
z "tamami" z gałęzi ( każda "tama" ma otwór na przepłynięcie
łódki ). Niewielkie spiętrzenia wody powodowane przez te tamy łódka
przeskakuje w jedną stronę, ześlizguje
się w drugą. Po dopłynięciu na miejsce mamy iść zwiedzać 1085 stup. Ale
zamiast iść na właściwych stup mylimy się i idziemy do opuszczonej grupy
na wzgórzu. Razem z nami idą młodzi mnisi. Stupy są zniszczone. Tomek
idzie samodzielnie na wzgórze, gdzie jest jeszcze jedna grupa stup, my
czekamy na niego. Młodzi mnisi chcą od nas pieniędzy, chyba za
przewodnictwo, ale im nic nie dajemy, bo nie ma za co. Spotykamy naszego
"kapitana", który kieruje nas we właściwą stronę. Wchodzimy długim,
nakrytym dachem, podejściem. Wokół niego znajdują się liczne stupy -
niektóre mocno zniszczone, inne odnowione, z tabliczkami osób lub rodzin, które
opłaciły taką renowację ( czasami z zagranicy ). Na samej górze trzeba
zdjąć buty, jest tam remontowana, mało ciekawa świątynia. Płyniemy z
powrotem na jezioro, do monastyru Nga Hpe Kyaung. Jest całkiem ładny,
drewniany. Z tylnego podestu jest widok na "pływające ogrody",
czyli uprawy warzyw i owoców ( pomidorów ) pomiędzy którymi można pływać
łódką i tak je pielęgnować. W monastyrze miały być słynne skaczące
koty. Koty są, ale nie skaczą, tylko leżą i śpią ( są bardzo tłuste ).
Są dwie teorie dlaczego mnisi nauczyli koty skakać - czy z nudów w
przerwach pomiędzy medytacjami, czy aby zwabić zagranicznych turystów. W każdym
razie przy nas koty nie skakały. Monastyr się powoli zamyka. My płyniemy
jeszcze przez "pływające ogrody", widzimy kobiety pielęgnujące
krzaczki z łódki. Obserwujemy zachód słońca na jeziorze, robimy zdjęcia
i wracamy do Nyaungshwe. Wczoraj rezerwując samochód do Mandalay
zostaliśmy zaproszeni na tradycyjne jedzenie birmańskie przez panią z
agencji Century. Zostajemy poczęstowani ryżowymi kruchymi ciastkami,
bardzo dobrą zupą i słodkimi ciastkami ( smakują trochę jak ryżowe
sezamki ). Pani opowiada o sobie - skończyła fizykę na uniwersytecie w Tanggyi,
prowadzi agencję turystyczną, miała też restaurację, ale z powodu spadku
liczby turystów po tajfunie musiała ją zamknąć ( chce ją otworzyć
ponownie ). Nasz rozmówczyni ma dwie córki, jej mąż jest kierownikiem
produkcji w fabryce plastików w Mandalay, więc są rozdzieleni.
Jedzenie było naprawdę bardzo dobre. Żegnamy się z panią.
Wracamy do hotelu. Siedzimy, pijemy piwo ( Dagon nie jest taki zły,
ale chyba gorszy od Myanmar, w każdym razie na pewno lepszy od Mandalay
Strong ), rozmawiamy. Idziemy spać, jutro pobudka o 6:30.
|
10.03.2010. Rano nie ma prądu. Jemy śniadanie - tym razem jajka i tosty. Przyjeżdża
po nas samochód. Jedziemy jeszcze dopłacić 50 USD. Zostajemy poczęstowani
pierożkami i herbatą. Na drogę dostajemy sklejone ciasteczka z ryżu i wodę.
Jedziemy. Droga kiepska, miejscami nawet bardzo. Na początku biegnie
przez równinę. Zatrzymujemy się na chwilę w restauracji, ale pijemy tylko
wodę gazowaną i nie za dobrą kawę.
Korzystamy z miarę czystej toalety. Potem jedziemy przez góry, serpentynami.
Jest nawet punkt widokowy, ale widok nie jest za bardzo ciekawy. W pewnym
momencie wjeżdżamy na całkiem dobrą, dwupasmową drogę. Są nawet bramki
do poboru opłat. Dojeżdżamy do Mandalay. Po drodze kilka razy nasz
kierowca się zatrzymuje i dostarcza różne przesyłki i pakunki.
Postanawiamy jechać nie do Peacock Lodge, a do Nylon Hotel, bo
jest sporo tańszy. . Hotel OK, pokoje czyste, jest ciepła
woda i klimatyzacja ( jeżeli jest prąd miejski ). Po odpoczynku
idziemy do pobliskiej restauracji Mann, gdzie jest tanie i dobre jedzenie
oraz piwo - Mayanmar i Tiger. W
restauracji sporo miejscowych pijących whisky oraz turystów. Umawiamy się z
jednym z taksówkarzy na następny na 8:00 na wyjazd. Po kolacji postanawiamy iść
na przedstawienie braci Moustache ( prześladowanych przez reżim,
jeden z nich został skazany na 7 lat ciężkich robót za opowiedzenie
publicznie dowcipów o juncie, odsiedział 5 lat ). Idziemy tam na piechotę. Po drodze
robimy
zakupy w supermarkecie. Spory wybór towarów. Obsługa przy
kasie powolna, bo towary pani kasjerka pakuje w torebki i na każdej
takiej torebce nalepia naklejkę, że towar został policzony. Dla
wody z lodówki jest specjalna opłata za schładzanie. Po każdej transakcji pani
wpisuje ją do zeszytu ( choć wszystko liczy na komputerze ). Nie wiemy, czy
supermarkety się tu przyjmą przy takiej organizacji pracy. Kupujemy wodę,
pepsi i chusteczki. Dochodzimy do miejsca, gdzie odbywa się przedstawienie
braci Moustache. Okazuje się, że nie ma już donacji "co łaska",
tylko bilet za 8000 KYT. To jest za drogo - rezygnujemy. Łapiemy
"niebieską" taksówkę ( taki mały pick-up Mazdy ) na powrót.
Jeszcze idę z Tomkiem na internet niedaleko naszego hotelu - dość
wolny.
11.03.2010. W nocy kilkakrotnie włączał się i wyłączał prąd miejski.
Wstaję o 5:45. Jadę motocyklem na przystań Gawwein (
skąd pływają łodzie do Bagan ). Niestety nie ma tam ładnych widoków.
Wracam na piechotę, ale riksiarz namawia mnie na powrót rikszą rowerową.
Idę w okolice fortu i tam robię parę zdjęć. Robię również zdjęcia
mnichów, którzy zbierają żywność.
Po śniadaniu wychodzimy. Czeka już na nas pan, który ma nas zabrać na
wycieczkę po okolicach Mandalay. Okazuje się, że to nie on jest
kierowcą, tylko kogoś wynajął, a z nami z tyłu ma jechać jego żona. Nie
za bardzo wiemy po co, no i nie ma tam za dużo miejsca. Wpierw zawozi nas do
warsztatu, gdzie wytwarzają złote płatki, które przykleja się na posągi
Buddy. Jednak nie za brdzo nas to interesuje i szybko wychodzimy.
Jeszcze chce nas wieść do warsztatu wyrobów z drewna, ale mówimy, żeby
jechał do Mahamuni Paya. Jest tam stary posąg Buddy, z brązu,
ale obecnie obklejony złotymi liśćmi. Tylko mężczyźni mogą wejść przed
sam posąg i przykleić złoty liść. Ponieważ jestem w szortach, proponują
mi wypożyczenie miejscowego longyi, abym mógł wejść ( za 1000 KYT
), ale nie chcę. W różnych miejscach świątyni są telewizory umożliwiające
obserwowanie tego co się dzieje w przy posągu. Trwają uroczystości przyjęcia
do nowicjatu młodych mnichów. Wychodzimy ze świątyni. Nasz przewodnik mówi
nam, że tylko raz pojedziemy do Amarapura, bo za mało płacimy. Kłócimy się z nim i zgadza się na nasz wymóg - dwie
wizyty w Amarapura. Jednak, gdy chwilę potem zaczynamy kwestionować
potrzebę obecności jego żony każe nam albo jechać z nią, albo szukać
innej taksówki. Jedziemy z nim, ale dość szybko samochód się psuje ( mamy
podejrzenia, że specjalnie, abyśmy zrezygnowali z jego usług ) i zaczynamy
szukać innej taksówki. Wracamy do Mahamuni Paya i po drodze godzimy
inną taksówkę na cały objazd za 18000 KYT. Jedzemy do Amarapura.
Jest tam duży
klasztor, po którym trochę sobie chodzimy. O 10:30 mnisi
zaczynają posiłek, co wygląda bardzo efektowani, gdy podchodzą w kolejce
do jadalni. Sporo turystów i robienia zdjęć ( dość to mało eleganckie,
ale i ja w tym uczestniczyłem ). Potem idziemy na most U Bein`s,
chodzimy po nim chwilkę. Siedzimy chwilę w restauracji i pijemy colę.
Jedziemy do Sagaing przez most na rzece Ayeyarwady. Tam okazuje
się, że samochód naszego kierowcy ma za słaby silnik, aby wjechać na wzgórze
( co już było widać przy podjeździe na most ) i proponuje nam wynajęcie
innego samochodu za 10000 KYT. Zdecydowanie odmawiamy. W końcu on proponuje, że na swój koszt
wynajmie dwa motocykle, które nas zawiozą na górę. Godzimy się. Wsiadamy
po dwie osoby na motocykl i jedziemy. Wpierw
na samą górę, gdzie jest świątynia z dużym posągiem Buddy,
kapliczka Buddy z lejącą się wodą oraz dwa posagi żaby i królika
jedzącego marchewkę. Potem zjeżdżamy niżej i po schodach ( pod dachem na
szczęście ) wchodzimy do świątyni Umin Thounzeh ( 30 jaskiń ),
gdzie stoi 45 posągów Buddy w półkolistym budynku. Zjeżdżamy na dół.
Ja bym jeszcze chciał podjechać do Kaunghmudaw Paya, ale kierowca
twierdzi, że to za daleko i że trzeba dopłacić 2000 KYT. Rezygnuję i
jedziemy do Inwa ( Ava ). Kierowca dowozi nas na brzeg, skąd płyniemy
łódką na drugi brzeg. Wynajmujemy dwa
powozy konne. Najpierw jedziemy do ruin świątyń ( oba chyba nie wymienione w przewodniku Lonely Planet
), wreszcie do klasztoru Bagaya Kyaung. Aby tam wejść trzeba mieć
tzw. combo ticket , obejmujący kilka zabytków w Mandalay za 10 $.
Dostajemy propozycję łapówki po 2000 KYT od osoby za wejście. Ja z Olą
wchodzimy, Marta i Tomek nie. Monastyr zbudowany z drewna
tekowego jest przepiękny. Wsparty na ogromnych kolumnach robi wrażenie. Po
zwiedzeniu monastyru jedziemy do Nanmyin - wieży obserwacyjnej, jedynej pozostałości
z pałacu króla Bagyidaw. Wchodzimy na górę. Piękne widoki na
rzekę Ayeyarwady i świątynie w Sagaing. Wracamy na przystań
i łódką do samochodu. Jedziemy znowu do Amarapury, obserwować zachód
słońca nad mostem U Bein`s. Sporo ludzi - miejscowych ( w tym
sprzedawców ) i turystów. Sporo dziewczynek z ładnie umalowanymi twarzami,
czekających, aż im ktoś zrobi zdjęcie i żądających pieniędzy za to. Można
wynająć łódkę, aby z niej zrobić zdjęcie zachodu słońca. Ja idę na
pole koło zagrody kaczek i stada bawołów i tam rozstawiam się ze statywem
i robię zdjęcie. Zachód słońca nie do końca ładny, bo jest
mgiełka w powietrzu Wracamy
do Mandalay do naszego hotelu. W restauracji Mann jemy rybę ( dobrą ) i pijemy piwo.
Odbieramy pranie z hotelu i kupujemy bilety autobusowe na 13.03.2010
do Bagan Idziemy jeszcze z Olą na
lody do Nylon Ice Cream Bar - Ola
je truskawkowe, ja tęczowe ( kilka smaków ). Lody są całkiem smaczne, choć nie
super.
12.03.2010. Idę rano na
internet - całkiem szybko działa. Przed 10:00 bierzemy taksówkę do Paleik do Wężowej
Pagody. Jedziemy prawie godzinę Punkt 11:00 jesteśmy na
miejscu i obserwujemy pielęgnację pytonów ( czy to te same, które w 1974
roku wyszły z dżungli, czy inne ? ). Pytony są myte w baseniku, można je
pogłaskać, jak również sfotografować się z nimi . Potem są karmione rozbełtanym jajkiem, które jest im wlewane
do pyska ( otwieranego za pomocą długopisu ). Na koniec pytony są
wypuszczane, aby mogły popełznąć do swojej kryjówki przy posągu Buddy. Chodzimy jeszcze
chwilę po świątyni i obserwujemy posągi przedstawiające kobrę osłaniającą
Buddę, wypchanego zdechłego pytona oraz różne zdjęcia przedstawiające
min. wizyty dostojników oraz pogrzeb jednego z pytonów. Wracamy do Mandalay,
do hotelu. Idziemy na przystań promów do Mingun. Droga zajmuje nam
około 20 minut. Na miejscu dyskutujemy z naganiacze m o cenie ( na tablicy na przystani jest
napisana cena od 25000 KYT do 35000 KYT ) i ustalamy cenę na 20000 KYT.
Wchodzimy na jedną z łodzi i płyniemy. Po około godzinie dopływamy do Mingun.
Idziemy najpierw do niedokończonej
pagody. Budowla sprawia duże wrażenie
swoim ogromem. Aby wejść na pagodę trzeba kupić bilet ( ważny na cały Mingun
) oraz zdjąć skarpetki i buty. Panowie w budce sprzedającej bilety proponują łapówkę 1500 KYT od
osoby. Zgadzamy się. Wchodzimy na pagodę.
Liczne szczeliny i brak cegieł. Bez skarpetek i butów nie jest łatwo. Z góry
całkiem ładne widoki. Jakiś chłopiec chce nam pomóc ( zapewne licząc na
jakieś pieniądze ) w obejściu całego monumentu, ale my nie chcemy. Schodzimy.
Idziemy do ogromnego dzwonu - podobno największego nie uszkodzonego dzwonu na
świecie ( większy jest "car kołokoł" w Moskwie, ale jest
uszkodzony ).Miejscowi chcą się fotografować z Olą i Martą.
Uderzamy w dzwon drewnianą pałką. Zwiedzamy białą pagodę Hsinbyume
Paya o siedmiu tarasach, zbudowaną na wzór mitycznej Sulamani
Paya, stojącej na szczycie mitycznej góry Meru ( centrum świata
wg kosmologii buddyjskiej ). Teren wokół pagody jest zaniedbany, ale sama
budowla interesująca. Odpoczywamy chwilę w restauracji. Robimy jeszcze zdjęcia
niedokończonej pagody. Szukamy przez chwilę pagody Settawya Paya,
mieszczącej stopy Buddy, ale się poddajemy z Olą. Marta
z Tomkiem szukają dalej i znajdują. my czekamy na nich przy
przystani. Wracamy łodzią do Mandalay, a potem bierzemy taksówkę do
hotelu i idziemy jeść do restauracji Mann. Tym razem jem
kurczaka w sosie słodko-kwaśnym, a Ola warzywa w sosie słodko-kwaśnym.
Do tego piwo Tiger i soda. Potem idziemy kupić coś na następny dzień
na podróż do Bagan. Ponieważ w pobliżu nie ma za bardzo sklepów
kupujemy ciastka w pobliskiej piekarni. Potem załatwiamy taksówkę na
dworzec autobusowy na następny dzień. Wcześniej nie mogliśmy, bo jeden z panów z
recepcji obraził się na nas, bo Marta i Tomek nie chcieli
przyjąć na wymianę za dolary dużych banknotów 1000 KYT. Dopiero z drugim
panem ( młodszym ), z którym wcześniej rozmawialiśmy o taksówce udaje się
załatwić dużą
taksówkę za
5000 KYT. Idziemy jeszcze na lody. Tomek zamawia lód o smaku durian,
który okazuje się smakiem młodej cebulki, potem jeszcze lód o smaku tapioka,
który okazuje się smakiem kaszki
manny. My jemy lód o smaku taro ( przypalony ryż lub pieczony ziemniak ). Ja jeszcze idę na chwilę na internet - wolny, jacyś ludzie Polak
i Rosjanin rozmawiają przez Skype.
|
13.03.2010 Około 7:10 jesteśmy na
dworcu. Zgłaszamy się w firmy transportowej.
Około 8:00 wyjeżdżamy. Nasz pojazd to taki sobie chiński autobus.
Teoretycznie jest klimatyzacja, ale działa słabo. Na szczęście są chmury
i nie jest strasznie gorąco. Mamy dwa postoje - pierwszy krótszy, drugi dłuższy
( 30 minut ). Na obu nie jemy, pijemy tylko kawę i Star Colę. Droga
nie jest najlepsza sobie, czasami wyasfaltowana, czasami kładą asfalt, w większości wyrównana.
Dwa razy autobus musi przejechać przez rzekę, bo nie ma mostu ( w jednym
miejscu rzeka jest mała - to właściwie strumień, most budują , w drugim
dno wyłożone jest kamieniami, nie widać, aby budowali most ).Trochę śpimy
w czasie podróży. Wreszcie docieramy do granic strefy archeologicznej, gdzie
trzeba zapłacić opłatę za wjazd do tej strefy. Niedługo dojeżdżamy do
dworca autobusowego w Nyaung U. Idziemy do hotelu New Heaven,
gdzie zostajemy ( a właściwie w będącym własnością tego samego właściciela
Golden Village Inn ). Po krótkim odpoczynku wychodzimy na przechadzkę
po mieście, gdzie jemy przekąskę ( ja dość kiepską pizzę, Ola zupę
) i sprawdzamy możliwości zwiedzania świątyń - rower ( około 1000 - 1500
KYT ), wóz konny ( około 10000 KYT ) i samochód ( 25 USD ). My chyba jutro
będziemy zwiedzać korzystając z wozu konnego ( bryczki ), Marta i Tomek wypożyczą
rowery. Chcemy skorzystać z internetu, ale nie ma prądu i wtedy internet
jest dwa razy droższy. O 19:00 idziemy na kolację. Jemy
grillowanego kurczaka, sałatkę, pijemy piwo, napój lemon sparkling ( w
smaku trochę podobny do sprite,
ale słabszy i bardziej słodki ), wodę. Korzystamy z Internetu ( nawet nie
taki wolny, gdy już prawie wszyscy wyszli, nawet dość szybki ).
14.03.2010 Po śniadaniu pytamy
się o wynajem bryczki w hotelu, ale mają trochę droższe niż normalnie.
Wychodzimy na miasto. Po drodze zaczepia nas woźnica bryczki i dogadujemy się,
co do ceny. Jedziemy najpierw do Starego Bagan. Po drodze zwiedzamy nieznaną
świątyńkę wybraną przez naszego woźnicę, potem
Htilominlo
Pahto, Upali Thein ( z malowidłami, ale niestety zamknięta ), Ananda
Pahto ( z czterema posągami Buddy z drewna tekowego, z których dwa
są oryginalne, dwa odtworzone po pożarze z XVII w, jeden ma różny wyraz
twarzy zależnie od miejsca z którego się patrzy - z daleka się uśmiecha,
z bliska jest smutny, w świątyni i okolicach jest dużo sprzedawców ). W
samym Starym Bagan zwiedzamy świątynie Gawdawpalin Pahto, Pahtothamya
( z platformą widokową ), Thatbyinnyu Pahto ( najwyższa świątynia
w Bagan ), Shwegugyi, Mahabodhi Paya ( o nietypowym kształcie,
powstała na podstawie świątyni Mahabodhi w Bodhgaya w Indiach,
kształt świątyń indyjskich, z niszami z posagami Buddy w kopule ).
Po zwiedzeniu świątyń w Starym Bagan nasz woźnica proponuje
pojechanie do restauracji, zgadzamy się. Zawozi nas chyba do restauracji
swoich znajomych. Wpierw zamawiamy tam Star Colę, dwie sody ( w końcu
okazuje się, że jest tylko jedna zimna ), herbatę i wodę. Potem Ola
zamawia jeszcze sałatkę z liści herbaty ( chyba marynowanych, zawiera też
pomidora i różne orzechy ). Sałatka ma trochę dziwny smak, ale jest całkiem
dobra. Jest bardzo miło. Ruszamy dalej. W okolicach
miejscowości Myinkaba ( słynącej z wytwarzania przedmiotów z laki )
zwiedzamy świątynie Gubyaukgyi ( z malowidłami, oświetlonymi dla
nas przez pana pilnującego, ze stojącym niedaleko słupem z inskrypcjami w
czterech językach - Pyu, Mon, Staro-Birmański, Pali oraz z pozłacaną stupą
Myazedi ), Nan Paya ( z płaskorzeźbami na czterech filarach,
niespotykanymi w Bagan ), pobliską Manuha Paya ( z dwoma
ogromnymi posągami siedzącego Buddy i jednym dużym posągiem
odpoczywającego Buddy, sporo modlących się ) i Nagayon ( z Buddą
osłanianym przez naga - węże - smoki ). Na koniec jedziemy na
centralną równinę. Wchodzimy na Shwesandaw Paya ( najbardziej znane
miejsce oglądania zachodów słońca, sporo turystów i sprzedawców, bardzo
ładne widoki ), oglądamy Dhammayuangyi Pahto ( największa ze świątyń
w Bagan ) i Sulamani Paya ( ostania, która zwiedzamy, ciekawy
posąg Buddy, ładne freski ). Jedziemy zobaczyć zachód słońca na małą
pagodę. Zachodu prawie nie widać przez chmury. Kilkoro turystów czeka razem
z nami, a także trochę dzieci usiłujących sprzedać zestawy dziesięciu
pocztówek. Wracamy do hotelu. Chcę
skorzystać z Internetu, ale podobno go nie ma
w całym mieście.
15.03.2010 Jemy śniadanie i wypożyczamy
rowery. Najpierw jedziemy do Schwedigon Paya - złoconej świątyni mieszczącej
się w Nyaung U. Oglądamy samą pagodę, jak również niewielkie
budynki stojące wokół mieszczące różne figury, w tym Nat ( czyli
duchy opiekuńcze, bóstwa czczone przed wprowadzeniem buddyzmu do Birmy,
zgromadzone przez królów Bamar w jednym miejscu ), do których
miejscowi się cały czas modlą. Widzimy odwiedziny żon wysokich dostojników
wojskowych ze służbą. Potem jedziemy dalej - w kierunku Starego Bagan.
Odwiedzamy świątynie, które widzieliśmy poprzedniego dnia i takie, które
nam się wydają ciekawe. Gdy skręcamy do jednej z nich , miejscowi mówią mi, że mam za mało
powietrza w oponach roweru i że powinienem go dopompować. W punkcie wypożyczania
rowerów sprawdzają mi wentyle, wypuszczają powietrze i napompowują rower
od początku. Mówią mi, że gdyby powietrze nadal schodziło, muszę
podjechać do warsztatu rowerowego na równinie. Na szczęście nie okazało
sie to konieczne. Podjeżdżamy do świątyni
Thatbyinnyu Pahto. Niedaleko widzimy trzy mniejsze świątynie. Myślimy,
że jedna z nich to świątynia hinduska, ale okazuje się, że nie. Świątynie
są jednak zadbane i całkiem przyjemne. Dzieci przynoszą klucz, ale my nie
chcemy się wspinać ( chcą cukierki ). Jedziemy do świątyni Gubyaukgyi.
Pod świątynią oglądamy w sklepikach wyroby z laki, aby coś kupić. Ola
nie za bardzo może się zdecydować. idziemy do lepszego sklepu. Tam jest
jednak drogo - tacka zwykłej jakości kosztuje 15$, a wysokiej nawet 50$. My
decydujemy się kupić tackę w zwykłym sklepiku pod świątynią za 4$.
Jedziemy do coś zjeść do knajpki. Jedziemy do Starego Bagan. Zajeżdżamy powtórnie do świątyni
Thatbyinnyu Pahto, a następnie jedziemy boczną drogą do świątyni
hinduskiej. Oglądamy ją . Ola kupuje pudełko z laki z podkładkami
pod filiżanki oraz puste pudełko od sprzedawców w świątyni. Następnie
jedziemy polnymi drogami obok świątyń Schwesandaw Paya , Dhammayuangyi Pahto, Sulamani Pahto, Buledi
( chyba tam byliśmy poprzedniego dnia na zachodzie słońca ). Pijemy zimne
napoje pod jedną ze świątyń. Wracamy do Starego Bagan ( obok świątyni
Ananda Ok Kyaung ), aby obejrzeć Bramę
Tharabar - jedyną ocalałą dawną bramę wjazdową w murach miejskich z
postaciami Pani Złota Twarz i Pan Przystojny ( istnieje
legenda, że król poślubił Panią Złota Twarz, aby wywabić z
ukrycia Pana Przystojnego, którego się obawiał. Kiedy król go spalił
na stosie, Pani Złota Twarz też skoczyła w ogień, tylko jej twarz
ocalała z ognia ). Ola jest już zmęczona i boli ją kolano, więc
wraca do hotelu. Ja jeszcze jadę zrobić zdjęcia Gawdapalin Pahto.
Obchodzę ją z drugiej strony od strony Hotelu Bagan. Chcę się wspiąć
na mur ( jak robią miejscowe dzieciaki ), aby wejść do środka, ale z
plecakiem i aparatem nie daję rady i obcieram sobie nogę. Jakiś miejscowy
dzieciak rzuca we mnie kamieniami ( według innych dzieci on jest
"dziwny" ). Robię zdjęcia Bramy Tharabar, a potem
zawracam, aby zrobić zdjęcia Upali Thein, gdy pojawia się na chwilę
słońce ( niebo jest zachmurzone, podobnie jak poprzedniego dnia ). Wracam do
Nyaung U. Chcę skorzystać z Internetu, ale nadal go nie ma w całym mieście. Idziemy z Martą i Tomkiem na
jedzenie. jemy w restauracji Holiday. Ja zamawiam rybę grillowaną ( a
właściwie cały zestaw z frytkami, ryżem, sałatką ) i mi smakuje,
pozostali inne dania rybne i im nie smakuje do tego stopnia, że Marta i Ola
nie zjadają swoich. Idziemy jeszcze na piwo do knajpki hinduskiej, gdzie Ola
je chlebek naan z masłem. Po piwie idę do kafejki internetowej, ale po chwili używania
zrywa się połączenie i nie da się go przywrócić. Wracam do hotelu. Okazuje się, że zostało
nam już za mało pieniędzy. Próbuję wymienić w naszym hotelu, ale pan już
komuś wymienił i nie ma Kyatów, więc chodzę po mieście i się pytam.
Albo pozamykane, albo nie zajmują się wymianą pieniędzy. W końcu
wymieniam 20$ w hotelu siostrzanym hotelu New Heaven.
|
16.03.2010. Wstajemy o 5:45. Nie ma światła. Pakujemy się przy latarce i komórce
Oli ( ma funkcję latarki ). Nie ma ciepłej wody ( nie było już
wczoraj ). Jemy śniadanie. Marta kłóci się z szefem hotelu o brak
prądu i ciepłej wody. Po śniadaniu jedziemy na lotnisko - to tylko kawałek.
Wylot następuje o 8:10, a nie o 8:35, jak było napisane na bilecie. Lot jest
OK, dają jedzenie - dość dobre bułki, ciasto, picie. Są gazety ( ale nie
ma tym razem "New Light of Myanmar" ). Po wylądowaniu
i odebraniu bagaży bierzemy taksówkę
na dworzec autobusowy Hljang Thar Yar, skąd odjeżdżają autobusy do Panthein
( my z Olą jedziemy do Panthein, Marta z Tomkiem
na plażę Ngwe Saung ). Pan nas dowozi do jednego ze stanowisk autobusów.
Wpierw wydaje nam się, że autobus jest o 10:30, ale potem, gdy według
sprzedawcy biletów przyjeżdża na miejsce o 16:30 staje się jasne, że odjeżdża
o 12:30. Według pana nie ma innych wcześniejszych. Marta i Tomek
idą szukać innego autobusu, ale znajdują odjeżdżający tylko tej samej
godzinie z innej firmy. Gdy jednak idziemy zrobić ksero paszportów ( podobno
potrzebne do kontroli ) staje się jasne, że nie obeszli pozostałej części
dworca z drugiej strony. Marta idzie jeszcze raz poszukać autobusu.
Okazuje się ( a przynajmniej tak jej mówią ), że właśnie odjechał
autobus o 10:30. Nasz sprzedawca ma różne wykręty - a to że tylko on i
druga firma mogą wozić cudzoziemców, a to że tamten autobus był droższy,
a to że tamten był pełny ( trudno zweryfikować, czy coś z tego mogło być
prawdą ). Nie udaje się jednak znaleźć żadnego innego autobusu, który by
odjeżdżał przed 12:30. Marta i Ola krzyczą na naszego
sprzedawcę, że jest kłamcą itp. Czekamy na odjazd autobusu. Oglądam
dworzec autobusowy - jest tam fryzjer, salon gier wideo ( ale nie ma internetu
), są liczne restauracje. Ola kupuje słodkie bułeczki ( potem okaże
się , że ze słodkim nadzieniem, całkiem dobre ). Autobus przyjeżdża z opóźnieniem
( co powoduje pewne napięcia między nami, a obsługą stacji ) i o dziwo już
ze sporą ilością pasażerów. Nasze bagaże ładowane są do luku bagażowego
i jedziemy. Na początku właściwie stoimy, dochodzą jeszcze pasażerowie.
Potem ruszamy. Niedaleko za Rangunem ( Yangon ) jest punkt
kontrolny. Wszyscy pasażerowie muszą wysiąść. Oddają dla "Immigration"
kserokopie naszych paszportów, musimy tam podejść i okazać oryginalne
dokumenty. Potem jedziemy przez deltę. Najpierw są to obszary bardzo podmokłe
z licznymi kanałami, potem znacznie suchsze. Przejeżdżamy kilka dużych
mostów, częściowo nad korytami rzek znacznie szerszymi niż obecny stan
wody. Zatrzymujemy się na około 20 minutową przerwę na jedzenie. Nic nie
jemy, pijemy tylko Star Colę. Przed Panthein pan obsługujący
pasażerów prosi nas o paszporty, by je okazać w punkcie kontrolnym. Do Panthein
dociramy około 17:00. Marta i Tomek negocjują koszt dojazdu na
plażę Ngwe Saung razem z podróżującą autobusem Niemką (
która opowiadała, że ją okradli w Birmie na 80 USD i na 50 USD -
chyba przy wymianie pieniędzy ). My z Olą
chcemy jechać do guesthouse Taan Taan Guest House & Restaurant. Proponują nam jazdę motocuklem za 1000 KYT, co odpada ze względu na
plecaki. Inna możliwość to riksza rowerowa za 2000 KYT, ale też ciężko
to sobie wyobrazić, ze względu na plecaki. W końcu wybieramy pickupa za
3000 KYT. Po dojechaniu na miejsce w guesthouse proponują nam pokój za 12
USD ( większy ) lub za 10 USD ( mniejszy ). Prąd jest od 18:00
generatora, a od 23:00 do rana miejski ( ma działać klimatyzacja ),
nie ma ciepłej wody, nie można też jej dostać w wiadrze. Idziemy jeszcze
obejrzeć pokoje w La Pyat Wun Hotel - za 25 USD mają większe, ale
wcale nie dużo lepsze. Zostajemy w Taan Taan Guest House & Restaurant.
Wymieniamy 20 USD po kiepskim kursie 900 KYT/USD. Mamy pomysł, aby następnego
dnia pojechać rano na plażę Ngwe Saung. Ale pan w hotelu mówi, że
tam jeżdżą tylko cudzoziemcy i minibusy kursują zgodnie
z zapotrzebowaniem - po sezonie może być z tym problem. Więc
rezygnujemy z tego pomysłu. Idziemy coś zjeść do restauracji Shwe Zin
Yaw Restaurant. Jemy kurczaka w sosie słodko-kwaśnym i pijemy piwo oraz Star
Colę ( herbaty nie dostaliśmy, chociaż prosiliśmy ). Jedzenie dobre,
choć sos mało chiński. Kupujemy również trzy wody. Idziemy obok Schwemokhtaw
Paya, ale nie wchodzimy, bo nam się nie chce zdejmować butów. Paya
jest pięknie oświetlona, co wygląda dziwnie na tle dość ciemnego miasta.
Obok restauracji Shwe Zin Yaw Restaurant jest internet, ale zamknięty,
choć miał być otwarty po 20:00. Obok Paya jest inna kafejka
internetowa, ale mówią, że nie ma miejsc, choć nam się wydaje, że jakieś
jest. Nieco dalej znajdujemy jednak inne miejsce z dostępem do internetu. Nie
jest może za szybki, ale działa. Wracamy do hotelu. Rozmawiamy o biletach do
Rangunu ( Yangon ) za dwa dni. Kosztują 7000 KYT. Mamy się zgłosić
rano. Późno w nocy włącza się klimatyzacja.
17.03.2010 Spałem całkiem dobrze. Dobija się do nas pan z recepcji, który
dopytuje się o zakup biletów autobusowych do Rangunu ( bo
idzie oprowadzić jakiś cudzoziemców do warsztatu parasolek i chce
wiedzieć ). Dajemy mu pieniądze na zakup biletów i prosimy o zakup biletów
na 9:00 rano. Myjemy się i wychodzimy. Chcemy wymienić pieniądze, tak jak
rano, ale pani w recepcji mówi nam, że nie wymienia pieniędzy i kieruje nas
do hotelu Paradise. Tam też sie udajemy i wymieniamy 20 USD. Idziemy
na śniadanie do
New City Tea Centre. Pijemy kawę ( rozpuszczalną ) i
jemy całkiem dobre słodkie bułeczki. Po śniadaniu idziemy do Shwemokhtaw
Paya. Obchodzimy ją dookoła. Jest tam kilka ciekawych posągów Buddy,
w tym jeden, który według tradycji został wykonany przez rzeźbiarza z Cejlonu
z użyciem fragmentów oryginalnego drzewa Bodhi. Jest też świątyńka
poświęcona hinduskiej bogini Ganesh. Zaczepia nas pewien pan,
rozmawia z nami, mówi, że bilety do Rangunu ( Yangon ) są po
2600 KYT. Po odwiedzeniu świątyni idziemy obejrzeć sklepy z parasolami (
przeciwsłonecznymi, produkują też takie odporne na deszcz, używane przez
mnichów, pokryte są wtedy specjalną substancja zabezpieczającą ).
Odwiedzamy dwa sklepy ( tam je się
także produkuje ), oglądamy różne parasole. Robione są one z bambusa i
jedwabiu. W końcu wybieramy jeden odporny na deszcz w jednym sklepie i jeden
mniejszy w drugim. Jest jeszcze jeden sklep, ale starsza pani, która tam jest
nie jest zainteresowana sprzedażą nam parasoli ( nie podchodzi do okienka ).
Jest jeszcze warsztat z parasolami dalej od centrum ( kilka osób namawia nas
do jego odwiedzenia ), ale nam się nie chce tam iść. Po południu idziemy
przejść się. Na targu zaczyna z nami rozmowę pewien starszy pan, który też
nam mówi, że bilety do Rangunu ( Yangon ) są po 2600 KYT ( i
gdy mówimy mu, że za bilety zapłaciliśmy 7000 KYT, mówi, że to ten
sprytny Hindus z recepcji nas oszukał). Zwiedzamy targ ( ze licznymi
stoiskami suszonych ryb, nieznanych nam owoców i warzyw ). Potem idziemy na
tzw. nocny rynek, gdzie powoli rozkładają się stragany. Skręcamy trochę w
boczne uliczki. Stoją tam domki, a klimaty są wiejskie. Liczne kanały ( ze
śmieciami ), mostki, nie wszystkie drogi wyasfaltowane. Wstępujemy do Shwemokhtaw
Paya, abym mógł zrobić zdjęcia w popołudniowym świetle. Po powrocie
do hotelu odbieramy nasz bilet. Okazuje się, że nie ma autobusu o 9:00.
Jedziemy o 8:00, o 7:30 mamy być przy biurze w centrum. o 19:00 pan z
recepcji ma nam pokazać, gdzie jest to biuro w centrum. Idziemy na kolację.
Tym razem do Myo Restaurant. Pani pytana o drogę, mówi, że jest tam
drogo i że dobrze i tanio jest w Zee Bae Inn. Jednak
|
18.03.2010 Wstajemy o 6:40. Nie ma prądu. Na szczęście jest w miarę jasno.
Myjemy się i pakujemy. Idziemy przed biuro. Tam chwilę czekamy. Półciężarówka
z drewnianymi ławkami zabiera nas na dworzec autobusowy, Tam nasze bagaże
pakują do brudnego luku, a my wsiadamy do autobusu ( gorszy niż w jechaliśmy
do Panthein ) . Większą część drogi śpię. Na checkpointach
wysiada tylko pan z obsługi autobusu. Około 20 minutowy postój na jedzenie
( korzystamy ze toalety i pijemy kawę ). Docieramy na dworzec autobusowy Hljang
Thar Yar w Rangunie ( Yangon ) po 4 h 35 minutach jazdy.
Bierzemy taksówkę do hotelu Ocean Pearl Inn. My siedzimy z tyłu, a z
przodu jedzie starsza pani. Wpierw taksówkarz odwozi starszą panią ( pomaga
jej dojść ), a potem nas ( ma kłopoty z trafieniem, nie czyta zupełnie
numerów domów ). Bierzemy dwójkę w hotelu. Nie chcą nam dać zniżki, ale
uzgadniamy, że ostatniego dnia przed wylotem będziemy mogli zostać do
14:00. Wychodzimy na miasto. Wpierw robimy zakupy w sklepiku obok naszego
hotelu. Potem idziemy na ulicę Strand. Wzdłuż tej ulicy stoją
gmachy kolonialne - Główny Urząd Pocztowy ( pomalowany odłażącą
farbą w cegły ), Hotel Strand ( najbardziej ekskluzywny hotel w Rangunie
), Budynek Celny, Zarząd Portów Myanmar, Sąd Najwyższy.
Potem idziemy w stronę Sule Paya. Wchodzimy do ogrodu Mahabandola
Garden. Jest tam plac zabaw dla dzieci i kącik dla zakochanych z
jeziorkiem i mostkiem. Park jest podlewany. W środku stoi Monument
Niepodległości. Jednak elementy placu zabaw są zniszczone, jeziorko
brudne i wydziela mało przyjemny zapach. Jest mnóstwo śmieci ( w parku nie
widać koszy na śmieci ). Jednak dzieci się bawią, a zakochani spacerują.
Posiedziawszy trochę w parku ( po zrobieniu paru zdjęć ) idziemy szukać
restauracji. Wpierw szukamy Singapore`s Kitchen. Jednak także ta
restauracja, jak parę innych ( o czym przekonaliśmy się podczas naszego
pobytu w Rangunie na początku podróży po Birmie ) przestała istnieć.
Idziemy więc do restauracji Golden Duck. Ta na szczęście istnieje,
ma nawet klimatyzowaną salę ( dopłata 100 KYT ). Jemy kurczaka w sosie słodko-kwaśnym
( duża porcja dla dwóch osób ) z ryżem ( drogi - 1000 KYT dla dwóch osób,
ale z dokładkami ), pijemy wodę i sodę ( podali ciepłą, na szczęście
woda była zimna i można było mieszać ) oraz piwo Tiger ( dość
tanie ). Wracamy do hotelu taksówką ( znowu problemy ze znalezieniem naszego
hotelu ). Korzystamy jeszcze z internetu niedaleko naszego hotelu. Musimy
czekać na wolne miejsce, dużo osób rozmawia przez telefonię komórkową,
dzieci grają. Połączenie nie jest najlepsze, polepsza się, gdy już sporo
osób poszło -około 22:00. Problemy z prądem - wyłączenia i włączenia.
Podobnie w hotelu. W łazience mamy jaszczurkę, która ma chyba uszkodzone
nogi, bo nie może chodzić po ścianach. Ola wynosi ją na korytarz i
jaszczurka ucieka do niezajętego pokoju.
19.03.2010. Na śniadanie dają nam bez pytania jajka sadzone, tosty, margarynę,
dżem, kawę ( CofeeMix - 3 w 1 - kawa, śmietanka, cukier - bardzo tutaj
popularne ).
Po śniadaniu łapiemy
taksówkę do Sakura Tower, gdzie mieszczą się linie lotnicze Silk
Air, którymi jutro lecimy do Singapuru ( a stamtąd Lufthansą
do Monachium i Warszawy ). Przy wejściu kontrola bezpieczeństwa.
. Schody ruchome nie działają ( brak prądu ). Pani w biurze Silk Air
stwierdza, że potwierdzonego biletu nie trzeba powtórnie potwierdzać,
zresztą ich system komputerowy aktualnie nie działa, więc by tego i tak nie
mogła zrobić. Opłata wylotowa to 10 USD od osoby i trzeba je zapłacić
przy wylocie ( nie jest wliczona w cenę biletu ).Po wizycie w liniach
lotniczych idziemy do hotelu Central, aby wymienić 20 USD - mają tam
podobno lepszy kurs. Okazuje się, że tylko troszeczkę, ale i tak
wymieniamy. Pani nam dyskretnie daje pieniądze w papierowej kopercie. Po
drodze mnóstwo naganiaczy pyta się o wymianę dolarów na Kyaty. Idziemy na
rynek Bogyoke Aung San Market ( dawniej znany jako Scott Market
) Chodzimy po rynku i oglądamy głównie różne pamiątki. Mają parasole
wodoodporne ( takie jak dla mnichów ) w różnych kolorach ( według Oli
jest to robione pod turystów, bo tradycyjne parasole dla mnichów były w
jednym kolorze ). Kupiliśmy małe wyroby z drewna różanego ( pachnące ) -
schowki na chińskie pieczątki ( można używać do przechowywania szminki ),
schowek na biżuterię, długopis z drewna. Po zakupach poszliśmy na stację
kolejową, bo chcieliśmy pojechać linia okrężną ( Yangon Circle Line
). Na peronie 6 zakupiliśmy bilety kolejowe ( 1 USD od osoby, płatne tylko w
dolarach ). Najbliższy pociąg odjeżdżał o 11:30. Było już trochę pasażerów.
Miejsc siedzące były tylko na końcu wagonu. Ale już po chwili wiedzieliśmy,
dlaczego były tam wolne miejsca - z powodu braku okien było tam bardzo gorąco.
Szybko spłynęliśmy potem. Pociąg ruszył. Po wagonie krążyli sprzedawcy
różnego pożywienia. Przejechaliśmy tylko kilka stacji ( około 20 minut )
i wysiedliśmy w momencie, gdy trasa pociągu zaczęła się oddalać za
bardzo od centrum. Pełna pętla to około 3 godziny. Zarówno w pociągu, jak
i na stacji budziliśmy spore zainteresowanie. Zwłaszcza, gdy fotografowałem.
Na stacji kolejowej jeden pan nawet klaskał, aby zwrócić uwagę wszystkich,
że robię im zdjęcia, aby pozowali. Po wyjściu ze stacji idziemy piechotą
do Dagon Plaza. Po drodze wstępujemy do knajpki, gdzie kupujemy zimną
Star Colę i dostajemy w prezencie po kuflu zimnej wody z lodem.
Pijemy, choć się trochę obawiamy ( ale to prezent, trochę nie wypada nie
wypić ). Docieramy do Dagon Plaza. Na pobliskiej ulicy widzimy spore
siły policyjne w samochodach w pogotowiu. Przy wejściu do Dagon Plaza
kontrola bezpieczeństwa. Robimy małe zakupy w supermarkecie na dole (
ciasteczka, woda ) i chodzimy trochę po pierwszym piętrze. Potem idziemy do
lodziarni po drugiej stronie ulicy Berry Ice Cream. Niestety lody są
tam niezbyt dobre - czuć ziarenka mleka w proszku i nienaturalne
aromaty. Kawa jest lepsza, choć po posłodzeniu nabiera trochę dziwnego
koloru i smaku. Spod Dagon Plaza wracamy taksówką do hotelu. Tym
razem taksówkarz wie dokładnie, gdzie jechać i patrzy na numery domów.
Korzystamy z internetu. Działa niebyt szybko, choć jest nie za dużo ludzi. Ola
zostaje w hotelu, a ja łapię taksówkę do Schwedagon Paya. Mam kłopoty
z dogadaniem się z taksówkarzem, gdzie jechać. Dowozi mnie pod wejście z
windą. Wjeżdżam na górę. Nikt nie chce, żebym zakupił bilet. Chodzę po
pagodzie, robię zdjęcia. Widzę medytującego mnicha. Nie ma za dużo turystów.
Tylko japońscy turyści są trochę denerwujący ze swoim robieniem zdjęć.
Podchodzi do mnie dwójka młodzieńców - porozmawiać po angielsku. Mówią,
że niedaleko naszego hotelu, na wybrzeżu jest duża pagoda. Fajnie wygląda
sprzątanie pagody - rzędy dziewcząt i młodzieńców z miotłami, czasami
rozmawiających przez komórki. Pięknie jest po zmierzchu - podświetlona
pagoda, uderzenia ludzi w dzwon. Wychodzę po zapadnięciu zmroku. Jadę taksówką
do Cafe Aroma ( sprawdzam, czy tam nie czeka na mnie Ola ).
Potem idę do restauracji Suzuki. Spotykam tam Olę oraz Martę
i Tomka, którzy wrócili z plaży ( jutro mają wylot do Bangkoku
). Jemy i rozmawiamy. Na plaży było podobno bardzo fajnie, pusto. Dużo
zniszczonych ( chyba jeszcze przez cyklon ) guesthousów - tylko powrót uciążliwy,
bo miejscowi wymiotowali w autobusie na górskiej drodze. Teraz nasi znajomi
zamieszkali w bardzo fajnym hoteliku niedaleko Schwedagon Paya. Po pożegnaniu
z nimi idziemy jeszcze do supermarketu. Oglądamy różne alkohole - Mandalay
Rum, miejscowe wino ( od 8000 do 12000 KYT ). Kupujemy tylko colę, wodę,
jogurt, ciasteczka.
20.03.2010. Znowu wyłączenia i włączenia prądu. Wychodzimy na miasto. To
ostatnia przechadzka po Rangunie. Najpierw korzystamy z internetu. Połączenie
jest nadspodziewanie dobre. Potem idziemy w okolice rynku Bogyoke Aung San
Market. Nie idziemy jednak na sam rynek, ale chodzimy po okolicach.
"Dokończamy" trasę z przewodnika Lonely Planet. Oglądamy
jedną tradycyjną hinduska świątynię, a potem drugą z dziwaczną wieżą
zegarową oraz synagogę ( kiedyś było w Birmie około 2500 Żydów,
teraz pozostało podobno około 25 osób ). Idziemy przez dzielnicę chińską.
Są tam liczne sklepiki, a chodniki są zastawione straganami. Mijamy kolejny
rynek. Do hotelu wracamy taksówką. Taksówkarz znowu nie za bardzo wie,
gdzie jechać, przejeżdża naszą ulicę, musimy mu mówić, żeby zawrócił.
W hotelu szczęśliwie jest prąd. Pakujemy się. Łapię taksówkę na
lotnisko. Z pierwszym taksówkarzem nie za bardzo mogę się dogadać, gdzie
ma jechać ( mówi coś o 2000 KYT ), drugi wszystko rozumie i chce
4000 KYT. Jedzie jakąś okrężną droga, ale dojeżdżamy na
lotnisko. Chcę wziąć wózek do bagaży, ale nie można ich wyprowadzać
poza lotnisko i muszę wnieść bagaże do środka. Trochę mnie to denerwuje.
Płacimy opłatę wylotową - 10 USD. Na odprawie nadają nasze bagaże do Warszawy,
ale karty pokładowe wydają tylko do Singapuru, dalej musimy wziąć
następne. Przechodzimy odprawę paszportową. W kafejce na lotnisku można płacić
w Kyatach. Pijemy cappucino ( 3
USD ) i colę ( 2 USD ). Płacimy 3 USD i 2000 KYT, które nam pozostały, bo
taksówkarz wziął mniej za kurs niż zakładaliśmy. Nie ma WI-FI. Lot do Singapuru
przebiega bez większych problemów. Dają całkiem dobre jedzenie, ale jestem
i tak głodny. Jem kupione w Rangunie ( Yangon ) słodkie bułki,
ale ich wypełnienie ( budyń ) nie jest za dobre ( Ola nie chce ich jeść
). Spore kolejki do toalet, na dodatek gaszą światło. Lądujemy w
Singapurze trochę przed czasem. Idziemy do stoiska transferowego i dostajemy
karty pokładowe do Monachium i Warszawy. Jemy w Burger Kingu.
Ola chce się napić kawy. Idziemy do dość taniej chińskiej knajpki.
Ale tam się okazuje, że nie można zapłacić kartą, a my nie chcemy
rozmieniać dolarów. Ale kawa już nalana, więc pani nam i tak ją daje .
Bardzo miło. Chodzimy po sklepach - Ola z perfumami ( tylko je wącha
), ja ze sprzętem foto i elektronicznym ( w sumie nic ciekawego ). Chcę
skorzystać z Internetu. Idę do punktu informacyjnego, gdzie po okazaniu
paszportu dostaję login i hasło. Ale nie działają - może coś źle wpisuję.
Zostało już za mało czasu, aby ponownie iść do punktu informacyjnego.
Idziemy do bramki. O dziwo jest porządek ( jak to u Niemców ). Lot do
Monachium OK. Siadając rozlewam panu za mną czerwone wino na spodnie.
Przepraszam, ale jego towarzyszce to za mało i mało przychylnie to
komentuje. 13 godzin lotu jest męczące. Jeden z filmów jest z polskim
lektorem.
21.03.2010 Rano dolatujemy do Monachium. Mamy mało czasu do odlotu
samolotu do Warszawy. Dość szczegółowa kontrola bezpieczeństwa.
Pan każe nam robić zdjęcia aparatami fotograficznymi ( w moim akurat
wyczerpuje się bateria i muszę ją wymienić ). Lot do Warszawy
przebiega OK. Dostajemy kanapkę i batonika. Do Warszawy
przylatujemy trochę przed czasem.
|
|